Wczesnym rankiem ruszyliśmy na lotnisko, żeby złapać nasz samolot na Penang. Postanowiliśmy tym razem nie tracić ponad 6 godzin na tłuczenie się autobusem i promem, a że udało się nam kupić w dobrej cenie bilety na loty Air Asia, dotarcie na wyspę zajęło nam godzinę i kosztowało tyle co autobus na tej trasie. Mieliśmy przy okazji zabawne zdarzenie na lotnisku: wydrukowaliśmy sobie w kiosku biletowym nasze karty pokładowe i kody na bagaż i grzecznie podreptaliśmy te nasze plecaki nadać do samoobsługowego stanowiska. Stanęliśmy w kolejce trzymając w rękach paszporty, a tu podchodzi do nas pan z obsługi, rzuca okiem na nasze paszporty, upewnia się, że jesteśmy z Polski, po czym sam nadaje ten nasz bagaż. Po chwili okazało się, że był w czasie studiów w Warszawie, bardzo polubił nasz kraj i zna kilka słów w naszym języku. Serdecznie mu podziękowaliśmy i pożegnaliśmy się – oczywiście po polsku.

Po godzinie lotu jesteśmy na miejscu – lotnisko w Penang

Postanowiliśmy zaczekać na autobus miejski, który jest najtańszym środkiem lokomocji na wyspie, bo 40 minutowa trasa kosztuje ok. 3 zł. Zebrało się nas dość sporo chętnych, zanim wreszcie nasz środek transportu się pojawił, ale bez problemu udało się nam do niego wpakować. Patrzyliśmy przy tym na długi korowód vanów i karetek, odbierających podróżnych z lotniska. Malezyjczycy lubią łączyć przyjemne z pożytecznym i przylatują na Penang żeby się najeść, odpocząć, a przy okazji zaliczyć zabieg medyczny w którejś z niezliczonych prywatnych klinik na wyspie. Z okien autobusu patrzyliśmy na całe osiedla apartamentowców wakacyjnych otaczających kliniki i centra handlowe i gratulowaliśmy sobie, że nie skusiliśmy się na pobyt w którymś z nich, bo to kompletnie nie nasza bajka. Wreszcie dojechaliśmy do George Town, czyli celu naszej podróży. George Town to najstarsza i bardzo klimatyczna część wyspy a zarazem stolica stanu Penang. Swoją charakterystyczną zabudową kolonialną, zabytkowymi domkami kupieckimi, pięknymi domami na palach i sławnym graffiti, miasto to zasłużyło na wpisanie na listę UNESCO. Nasza rada – jeżeli jedziecie na Penang, szukajcie hotelu tylko tutaj. Nam udało się znaleźć prześliczny butikowy hotel przy Victoria Street, prowadzony w odrestaurowanym domu kupieckim (zdecydowanie był to najładniejszy hotel, w jakim zatrzymaliśmy się w czasie naszego pobytu w Malezji). Szybko zostawiliśmy nasze plecaki w przechowalni w jego recepcji i ruszyliśmy na zwiedzanie. Tuż obok hotelu mieliśmy pierwszą sławną atrakcję George Town czyli Jetty, z drewnianymi domami na palach, w których mieszkają potomkowie chińskich osadników.

Jetty i domy na palach

Warsztat w Jetty

Stąd ruszyliśmy w kierunku portu, ale szybko przystanęliśmy, bo zobaczyliśmy pierwszy z hawker courtów, a tego na Penang nie mogliśmy ominąć. Wyspa ta w Azji cieszy się opinią miejsca z najlepszą kuchnią, i z całą odpowiedzialnością musimy potwierdzić, jedzenie jest tam niesamowicie pyszne i do tego bardzo tanie. Genialność oferowanego jedzenia w dużym stopniu wynika zapewne z mieszanki kultur, bo na Penang mieszkają Chińczycy, Malezyjczycy i Hindusi, stąd widać już brzeg Tajlandii, w efekcie sami Malezyjczycy przyznają, że na Penang jeżdżą jeść. Podobno przeciętnie zjadają tu dziennie około 12 posiłków. My aż tyle nie wepchnęliśmy w siebie, ale i tak szło nam dobrze. Oczywiście wkroczyliśmy natychmiast do tego hawker court’u i to była znakomita decyzja, bo niemal w tym samym momencie nagle z nieba chlusnął tropikalny deszcz i lał solidnie i długo. Musimy przyznać się, że cały ten czas spędziliśmy na próbowaniu kolejnych potraw. Przy tej mnogości opcji trzeba wybrać metodę, my kupowaliśmy po jednej porcji, żeby jak najwięcej spróbować.

Hawker court w pełnej krasie

Nasi Lemak, jedno z najpopularniejszych dań
Tak wygląda Nasi Lemak rozpakowany – to ryż na ostro najczęściej podawany z jajkiem, na liściu bananowca
Chińskie naleśniki na słodko – pyszne
Tajski smażony ryż

Wreszcie deszcz ustał, a my oderwaliśmy się z trudem od tego obłędnego jedzenia.

Brytyjskie dziedzictwo

Postanowiliśmy spróbować dostać się jeszcze tego dnia do Cheong Fatt Tze Mansion, zwanego też Blue Mansion – jednego z najsłynniejszych budynków George Town. Dom ten został wybudowany przez bardzo bogatego chińskiego kupca w XIX wieku, po jego śmierci popadł w ruinę, ale na szczęście znalazło się kilka osób, które postanowiły uratować go przed całkowitym zniszczeniem. Teraz jest to przepiękny hotel, którego wnętrza możecie pamiętać z filmu Indochiny, bo tu właśnie kręcone były niektóre jego sceny. Udało się nam zdobyć jedne z ostatnich wejściówek na ten dzień i przekroczyliśmy próg Blue Mansion.

Blue Mansion
Ginger, mieszkaniec Blue Mansion

Na miejscu zobaczyć można udostępnioną zwiedzającym część domu, wraz z ekspozycją przedstawiającą ciekawą historię rodziny jego pierwotnego właściciela, a także jak odbudowywano go do obecnego stanu.

Stąd ruszyliśmy dalej, choć nas już nogi zaczynały mocno boleć. Ale dla strudzonych podróżników George Town ma miłą niespodziankę – wystarczy wskoczyć do darmowego autobusu CAT, który jeździ wokół miasta.

Zwróćcie uwagę na graffiti
Wnętrze kawiarni
Nasza kawa i ciasteczka
Wejście do restauracji z gwiazdką Michelin

Zaczęliśmy opadać z sił, dlatego wróciliśmy do naszego hotelu, chwilę odpoczęliśmy, po czym… znowu poszliśmy na eksplorację kolejnego hawker court.

Ale największym hitem okazała się wizyta w chińskiej cukierence Tian Geng Tong Sui, ktorą okryliśmy tuż obok naszego hotelu. Tak pysznych deserów w życiu nie jedliśmy.

Objedzeni i uszczęśliwieni wreszcie padliśmy w hotelu.

Następnego dnia postanowiliśmy najpierw ruszyć trasą graffiti.

Zachwyceni kręciliśmy się tych po uliczkach, musimy przyznać, klimat mają one niesamowity.

W pewnym momencie poczuliśmy charakterystyczna woń – i zdeterminowani ruszyliśmy jej śladem, bo postanowiliśmy, że wreszcie czas spróbować duriana. Trafiliśmy do bardzo miłego pana, który słysząc, ze nigdy tego nie jedliśmy, znalazł nam niewielki owoc, rozkroił go, pokazał jak się to je, a potem jeszcze dał nam szansę się umyć, żebyśmy nie straszyli otoczenia zapachem. A durian nawet nam zasmakował.

Nasz pierwszy durian

Przed następną częścią dnia pokrzepiliśmy się jeszcze pyszną kawą na straganie ulicznym.

Tak szykuje się nasza kawa
Tu musieliśmy przystanąć, te kolory i kształty

Pomaszerowaliśmy na dworzec autobusowy i wskoczyliśmy do busa, który zawiózł nas do kolejnego naszego celu czyli wzgórza Penang. Na wzgórze można wjechać kolejką pokonującą bardzo strome zbocze, trzeba tylko poczekać grzecznie w dość sporej kolejce. Ale warto, widok z góry jest oszałamiający, a w dodatku na szczycie znajduje się przepiękny park, a właściwie rezerwat przyrody czyli The Habitat.

Po Habitat chodzi się po pomostach wiszących wysoko nad ziemią, a najwyższy poziom stanowi kładka biegnąca na wysokości koron drzew. Miejsce jest cudowne, oszałamiające bogactwem przyrody i przepięknymi widokami. Latajątam niesamowite wielobarwne motyle, a na drzewach buszują małpy. Co do małp, byliśmy świadkami zabawnego zdarzenia, kiedy to pewien pan, turysta z Francji wypatrzył na drzewie rodzinę małp i postanowił zrobić im zdjęcie. Podszedł bezpośrednio pod drzewo, na którym siedziały, cały czas wycelowujac w nie obiektyw, przy czym nagle zawołał do swojej rodziny: o pada! Ale to nie padał deszcz, to wkurzona małpa postanowiła natręta obsiusiać.

Najwyższy poziom kładki
Gablotka z mieszkańcami The Habitat

Zrobiło się już późne popołudnie, musieliśmy już wracać do George Town, żeby zabrać nasze rzeczy przed opuszczeniem Penang, dlatego z żalem pożegnaliśmy Penang Hill. Na pociechę oczywiście poszliśmy na pożegnalny obiad.

Objedliśmy się nieprzyzwoicie, ale zostało nam jeszcze pół godziny do wyjazdu, więc nie namyślając się długo pognaliśmy na ostatni chiński deserek.

Genialna pasta Yin and Yang
Panie szykujące nasze deserki

I nie było już niestety na więcej czasu, dlatego wskoczyliśmy do taksówki Grab i ruszyliśmy na lotnisko, żeby wrócić do Kuala Lumpur, bo następnego dnia rano mieliśmy kolejny lot, tym razem na wschodnie wybrzeże kontynentalnej Malezji.