Poranek wykorzystaliśmy na wypad do sławnych jaskiń Batu. Wygodny pociąg, kursujący specjalnie dla odwiedzających to miejsce wyznawców i turystów, ma ostatni przystanek tuż obok wejścia na teren kompleksu. Zaraz za bramą minęliśmy ogromny pomnik w mocno upiornych kolorkach – to Hanuman, czyli bóstwo o ciele małpy. Już po kilku krokach okazało się, że Batu Caves pełne są jego pobratymców. Wszędzie plątały się makaki, duże i małe, znudzone i rozbrykane, tłukące się albo wyrywające kolegom jedzenie z łapek.
Małpki są absolutnie wszędzie, i trzeba uważać, bo są dość bezczelne i kradną z rąk to co im wpadnie w oko. Widzieliśmy makaka, który radośnie obgryzał tylną obudowę telefonu, który komuś świsnął, ale większość zadawala się wyrwaniem butelki z wodą, albo siatki ze śniadaniem. Na szczęście nic co mieliśmy ze sobą nie zainteresowało żadnego małpiego gagatka, mogliśmy spokojnie pokonywać w upale wszystkie 272 kolorowe stopnie wiodące do jaskiń. Wczesna pora i to, że trafiliśmy tam, kiedy nie było akurat żadnego święta pozwoliły nam w spokoju rozejrzeć się po tym miejscu. Jaskinie są gigantyczne, niesamowite i przepiękne – ale jako dzieła natury. Niestety, kompletnie nie przemówił do nas aspekt religijny tego miejsca. W środku jednej z największych jaskiń wciśnięto paskudnie wyglądającą na kompletną prowizorkę światynię, którą na domiar złego otaczają śmieci, barierki, kury i generalny nieład. Przepiękne sklepienie jaskini przysłaniają w kilku miejscach koszmarne reklamy i betonowe belki. Arcydzieło stworzone przez przyrodę niestety ginie w tym jarmarcznym bałaganie. Staliśmy tam, myśląc jak oszałamiające byłyby te jaskinie, gdyby pozostawiono je w stanie naturalnym.
Trochę zasmuceni tym zmarnowanym pięknem zaczęliśmy schodzić po schodach, rozglądając się za miejscem, gdzie można by było zatrzymać się na kawę i śniadanie. U stóp schodów wypatrzyliśmy klimatyzowaną kafeterię, gdzie zafundowaliśmy sobie śniadanie w stylu hinduskim, a mianowicie objedliśmy się znakomitym w roli porannego posiłku roti.
Wreszcie ruszyliśmy dalej, po drodze przystając przy oszałamiająco kolorowych straganach.
Pan sprzedawca był tak miły, że dał nam spróbować kilka z tych ciekawie wyglądających słodyczy, w efekcie wybraliśmy te najmniej upiornie słodkie. Temperatura rosła, dlatego kupiliśmy sobie też nasz pierwszy kokos. Pan, który je sprzedawał, wybrał owoc z dużej sterty, sprawnie otworzył go maczetą, wręczył go nam, do tego dostaliśmy słomki. Wychłeptaliśmy go na miejscu, mocno zdziwieni, jak strasznie ciężki jest ten owoc.
Tłum zaczął gęstnieć, czas było się ewakuować. I tu mała dygresja – w Malezji w pociągach, ale też i innych klimatyzowanych pomieszczeniach jest przeraźliwie zimno. Obowiązkowo trzeba mieć ze sobą coś, czym można się okryć, żeby nie zamarznąć. I druga „pociągowa” zasada – jeżeli podróżujecie w mieszanej parze, nie wsiadajcie do środkowych waganów. Te zarezerwowane są wyłącznie dla kobiet. Pan konduktor skrupulatnie tego pilnuje i wyprasza wszystkich mężczyzn z wagonu.
Sprawnie wróciliśmy do Kuala Lumpur, wysiadając przy tym na starym dworcu wybudowanym jeszcze przez Brytyjczyków.
Szybko hałaśliwe miasto nas zmęczyło i zaczęliśmy łaknąć zieleni i ciszy. Dlatego zaczęliśmy się wdrapywać na wzgórze, na którym obok narodowego meczetu znaleźć też można ogród botaniczny i ptaszarnię.
Postanowiliśmy zajrzeć do ptaszarni Taman Burung – jest to podobno największa taka placówka w Azji, szczycąca się tym, że znaczna liczba ptaków może czuć się tam prawie jak na wolności. Niestety, naszym zdaniem z bardzo dużym naciskiem na to „prawie”. Faktycznie jest tam część parku, w ktorej wykorzystano naturalną dolinkę i rozciągnięto nad nią siatki, dzięki czemu ptaki mogą tam swobodnie latać. Z przykrością jednak musimy powiedzieć, że jest to tylko mała grupa, reszta siedzi w małych klatkach i serca się nam kroiły, kiedy na to patrzyliśmy.
Pożegnaliśmy ptaki i ruszyliśmy to Taman Botani, czyli ogrodu botanicznego, bo jakoś nadal nie chciało się nam wracać do hałaśliwego centrum miasta. Zaraz za zakrętem napatoczył się nam taki znak:
Na szczęście nasze spotkania z małpami, choć częste, nie były tak dramatyczne, a wręcz zabawne, o czym będziecie mogli przeczytać w opisie naszego podróżowania po Penang.
Ogród botaniczny okazał się cichym, mało uczęszcznym uroczym zakątkiem, pełnym egzotycznych dla nas roślin i motyli. Chodziliśmy tam w najbardziej gorącej porze dnia i chyba było to najlepsze miejsce na przeczekanie najgorszego skwaru.
Stąd przeszliśmy do parku nazywanego Lake Gardens, uroczego i pozwalającego poznać inną stronę Kuala Lumpur, naszym zdaniem tę znacznie ładniejszą i przyjazną.
Bardzo potrzebowaliśmy takiego odpoczynku w otoczeniu zieleni. Kuala Lumpur nas zmęczyło hałasem, miejskim ruchem, przypadkowością zabudowy, a tu można było zapomnieć o tym wszystkim i cieszyć się zielenią i spokojem.
Ostatnie godziny naszego pobytu w stolicy Malezji spędziliśmy najpierw szwędając się po ładniejszej części jego centrum, czyli okolicach placu Merdeka.
Pokręciliśmy się jeszcze chwilę po Chinatown, ale zgodnie stwierdziliśmy, że obiadek wolimy zjeść znowu na Jalan Alor, w dodatku dzielnie pokonaliśmy spacerem dzielący nas od tego miejsca dystans, żeby bez wyrzutów sumienia objeść się serwowanymi tam pysznościami.
Objedzeni, ruszyliśmy w kierunku naszego hotelu, robiąc sobie ostatni spacer ulicami Kuala Lumpur (lepiej nie próbujcie nawet liczyć, ile zrobiliśmy kilometrów i nie zgadujcie nawet jak bolały nas nogi). A następnego dnia musieliśmy bardzo wcześnie wstać, żeby dotrzeć na lotnisko, bo czekał na nas kolejny etap naszej podróży.