Rano autobusem podjechaliśmy na dworzec kolejowy, żegnając piękne Kioto, bo czekał na nas już kolejny cel podróży, czyli Hiroszima. Na dworcu odnaleźliśmy nasz shinkansen Nozomi (czyli Nadzieja), wskoczyliśmy do niego i ruszyliśmy w drogę.

Do pokonania mieliśmy 366 km, co zabrało Nozomi mniej więcej 1 godzinę i 40 minut, tak drodzy pasażerowi IC, da się… Podróż jak zawsze była błyskawiczna, komfortowa i miła, w dodatku z klasycznym japońskim obrazkiem.

W środku Nozomi

Ta umiejętność zasypiania Japończyków w każdej pozycji i w każdym miejscu nieustannie nas fascynowała, to dziewczę chwilę pospało, po czym założyło szkła kontaktowe, zgarnęło książki i na kolejnej stacji pomaszerowało pewnie na uczelnię.

Zwróćcie jeszcze uwagę, jak szczegółowe są informacje w shinkansenie.

Zanim się obejrzeliśmy, już byliśmy na miejscu. Hotel mieliśmy mniej więcej w połowie drogi między dworcem a Parkiem Pokoju, czyli blisko, dlatego dzielnie ruszyliśmy na piechotę. Musimy przyznać, że dziwnie się chodzi po ulicach Hiroszimy, bo ten kontrast między tym co widzimy, czyli pełne życia, zadbane, nowoczesne miasto, a tym, co wiemy, że tu zaszło, jest bardzo silny. Miasto ma swój urok: jest bardzo ładnie położone, z wyjątkiem części portowej otaczają je piękne zielone wzgórza, poprzecinane jest kanałami nad którymi poprowadzono mosty, jest tu bardzo dużo zieleni i nowoczesnych budynków. Tylko gdy patrzy się na to, to jednak smutno się robi na myśl, że przecież jednym z czynników, który wpłynął na wybór Hiroszimy jako celu ataku było właśnie to położenie miasta. Otaczające je wzgórza miały wzmocnić efekt wybuchu, w porcie stacjonowała japońska marynarka wojenna, na zamku były koszary armii, a most Aioi był punktem orientacyjnym dla załogi Enola Gay.

Nowa Hiroszima

Wędrujemy ulicami Hiroszimy

Spokojnymi uliczkami doszliśmy do naszego hotelu, tu zostawiliśmy znowu nasze plecaki i poszliśmy w kierunku Parku Pamięci. I już po drodze co chwilę mijaliśmy kolejne miejsca pamięci, czytając o dzieciach, które zginęły w stojących tu szkołach.

Kolejne miejsce upamiętniające ofiary bomby

Doszliśmy do końca alei i to już było to – miejsce nad którym było hipocentrum wybuchu. Trochę nastrój nam na ten widok siadł, dlatego poszliśmy najpierw do kawiarenki naprzeciwko muzeum, żeby kawą i ciastkiem trochę dodać sobie kurażu. W kawiarence wypatrzyliśmy takie piękne orchidee, jak najbardziej żywe i naturalne.

Postanowiliśmy zacząć najpierw od spaceru po Parku, a do muzeum skierowaliśmy się na końcu.

Park Pamięci
Widok na muzeum
Cenotaf czyli Grobowiec Pamięci, w tle Płomień Pokoju i Kopuła Genbaku
Cenotaf z bliska
Płomień Pokoju

Te trzy pomniki stoją w jednej linii i szczerze mówiąc trudno nie przejść obok nich w milczeniu i zadumie. Płomień Pokoju pali się od sierpnia 1964 roku i będzie się palił tak długo, aż na świecie nie zostanie ani jedna sztuka broni jądrowej.

Pomnik Pokoju dla Dzieci

To kolejne miejsce, które zrobiło na nas ogromne wrażenie, zwłaszcza, że trafiliśmy akurat na małą uroczystość. Wokół pomnika zgromadziły się dzieci z nauczycielami i każda z klas składała u stóp pomnika długie łancuchy z papierowych żurawi. Dziewczynka na pomniku to Sadako Sasaki. My należymy do pokolenia, które uczyło się o jej historii, ale tym, którzy nie znają tej opowieści już ją przedstawiamy: w chwili wybuchu Sadako miała dwa lata i znajdowała się 2 kilometry od hipocentrum. Choć wielu jej sąsiadów zginęło na miejscu, ona nie została ranna. Niestety jak i inne osoby znajdujące sie w Hiroszimie tego dnia, została poddana bardzo silnemu napromieniowaniu, w którego wyniku kilka lat póżniej zdiagnozowano u niej białaczkę. Sadako bardzo chciała żyć i wrócić do zdrowa, walczyła jak mogła, dlatego postanowiła złożyć z papieru tysiąc żurawi i modlić się o swoje wyzdrowienie. Zgodnie z tradycyjnymi wierzeniami japońskimi, złożenie origami w tym kształcie spełnia jedno życzenie, ona życzyła sobie zdrowia. Złożyła ponad tysiąc żurawi, niestety po długich cierpieniach w październiku 1955 roku zmarła.

Pomnik udekorowany jest origami nadesłanymi przez dzieci z całego świata. Nie da się tamtędy przejść z suchymi oczami.

Genbaku domu – Kopuła Bomby Atomowej zwana też Pomnikiem Pamięci
A tak to wyglądało 6 sierpnia 1945 roku

Kopuła Genebaku to ciągle żywy dowód co miasto to przeszło. Kiedyś był to piękny, bardzo reprezentacyjny i wybudowany w europejskim stylu budynek Hali Promocji Przemysłu, zaprojektowany na początku XX wieku przez czeskiego architekta. Wybuch nastąpił w powietrzu, 150 m od niej. Była tak blisko, że fala uderzeniowa rozeszła się niemal dokładnie nad nią, dlatego jako właściwie jedyny w tym miejscu budynek, nie obróciła się natychmiast w gruzy.

W okolicy kopuły można jeszcze ciagle spotkać wolontariuszy – prawdziwych hibakusha, jak po japońsku określa się tych, którzy przeżyli wybuch bomy atomowej, którzy opowiadają o tym, co przeszli.

Stąd poszliśmy do muzeum. Idzie się tam przez kolejne sale w milczeniu, i mało kto nie potrzebuje przy tym chusteczki. Pierwsza część muzeum poświecona jest samemu wybuchowi i bezpośrednim jego skutkom. Ogromne wrażenie robi trójwymiarowa wyświetlana makieta, która zaczyna pokaz od słonecznego, gorącego poranka 06.08.1945 roku, któremu towarzyszy śpiew ptaków. I nagle na niebie pokazuje się cień, bombowiec Enola Gay nadlatujący nad miasto. Nad mostem Aioi spada bomba i widzimy jak rozchodzi się fala uderzeniowa, jak miasto na naszych oczach umiera. Na ścianach tej sali wisi ogromna panorama pokazująca te 2 km od hipocentrum.

Potem idzie się salami, gdzie zebrane są stopione przedmioty, tu stoi ten sławny kamień, na którym został cień człowieka, który czekał na otwarcie banku. Tu pokazywane są popalone resztki ubrań.

Następna część poświęcona jest skutkom bomby. Opowiada o chorobach popromiennych, o strasznym głodzie, o sieroctwie. Tu można usiąść i obejrzeć opowieści tych, którzy przeżyli to piekło, ale utracili rodziny, zachorowali.

Makieta Hiroszimy tego poranka
Tyle zostało

Stopione przedmioty

Muzeum robi ogromne wrażenie. W dodatku do nas chyba dopiero tutaj dotarła skala biedy, z jaką Japonia zmagała się w latach powojennych. Bardzo warto to zobaczyć, choć zostaje ta wizyta głęboko w sercu już chyba na zawsze.

Ale dzisiejsza Hiroszima tak kipi życiem, że po wyjściu z muzeum daliśmy się jej porwać. Pora zrobiła się mocno obiadowa, zaczęliśmy więc od poszukiwań jakiegoś żeru. A Hiroszima sławna jest z jednego dania: hiroszimskiego okonomiyaki. Trafiliśmy na główny deptak handlowy miasta, ale tu nam żadne miejsce w oko nie wpadło, ale kawałek dalej zobaczyliśmy dzielną kolejkę uparcie stojącą do przybytku sprzedającego okonomiyaki. A taka kolejka dobrze świadczyła. Grzecznie się ustawiliśmy w ogonku, trochę to potrwało, ale dostaliśmy wreszcie stolik, przy okazji doczytując się, że miejsce to jest wysoko w rankingu najlepszych zdaniem turystów restauracji w Japonii. Z zachwytem podglądaliśmy jak za specjalnym barem powstaje okonomiyaki. Aż wreszcie nasze zamówienie zostało nam podane do stołu, a raczej na podgrzewaną płytę wbudowaną w stół.

Tu tworzy się nasze jedzenie
Okonomiyaki w pełnej krasie

Dostaliśmy do tego pikantny sos, pycha po prostu. To taki naleśniko-omlet, na który kładzie się kapustę, makaron, kukurydzę, ser, mięso, przyprawy i sos. Standardowo jak to u nas, mieliśmy wersję wege i wersję mięsną, obie znakomite.

To nasza knajpka i kolejka do niej

Najedzeni, ruszyliśmy zwiedzać dalej miasto.

Ulica Hondori, największy deptak handlowy Hiroszimy
Taki ciekawy sklepik
Idziemy ulicami Hiroszimy

Naszym kolejnym celem był zamek. Ten warto było zobaczyć i z zewnątrz i wewnątrz. Ma naprawdę ciekawą ekspozycję, włącznie z tym, że można przymierzyć prawdziwy strój samuraja, a także potrzymać w ręku autentyczy miecz samuraja. Szczerze się przyznam, że łapiąc go, zaparłam się mocno, żeby go dźwignąć, po czym zbaraniałam, bo okazał się niewiarygodnie lekki – aż trudno w to uwieżyć, ale taki miecz waży niecały kilogram.

Znajdziecie też tam dużo informacji o rodzajach zamków, jakie można spotkać w Japonii, jest też taras widokowy z piękną panoramą miasta, jest kolekcja porcelany i strojów. Zdecydowanie polecamy wizytę na zamku, jest co oglądać.

Fosa z karpiami i mury
Nasi kumple koi
Zamek w Hiroszimie

Troszkę zamkowej japońskiej porcelany

Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zajrzeli jeszcze do lokalnego ogrodu japońskiego. Ogród Shukkeien, bo tak brzmi jego nazwa, powstał w 1620 roku. Oczywiście obecnie to ogród odbudowany po 1945 roku, ale nie umniejsza to jego piękna.

Shukkeien
Shukkeien
Shukkeien

Posiedzieliśmy w parku aż do jego zamknięcia, tak uroczo i spokojnie tam było. Mieliśmy spory kawałek stamtąd do hotelu, dlatego stwierdziliśmy, że szkoda nóg, zwłaszcza, że po Hiroszimie kursują autobusy turystyczne, które objęte są JR Pass-em. Musieliśmy chwile poczekać na niego, siedliśmy sobie na murku, a że wszechobecna w Japonii klimatyzacja zaczęła dawać się naszym gardłom we znaki, postanowiliśmy poszukać z pomocą wujka Googla apteki. Ze zmęczenia wklepaliśmy po prostu 'apteka”. Google błyskawicznie nam podpowiedział: najbliższa apteka jest 88 dni i 12 godzin stąd i jeszcze dorzucił, że to Apteka Rodzinna. Mijający nas Japończycy trochę dziwnie na nas patrzeli, ale nie mogliśmy powstrzymać chichotu z tego, że google wysłał nas do Polski na piechotę.

Wreszcie nadjechał autobus, przy czym uwaga – tu inaczej wsiadacie niż w Tokio czy Kioto, bo w Hiroszimie wsiada się drzwiami obok kierowcy, okazując mu od razu bilet lub kupując go u niego. Oczywiście my władowaliśmy się drugimi drzwiami i musieliśmy grzecznie przepraszać za uchybienie.

W drodze do hotelu mijamy wieżowiec Karaoke

Dotarliśmy do hotelu, trochę się odświeżyliśmy i z mocnym postanowieniem podejrzenia jak wygląda nocne życie Hiroszimy wyszliśmy na ulicę. I zbaranieliśmy, to co było cichą senną uliczką zmieniło się całkowicie.

Hiroszima by night

Kontrast był taki, że mieliśmy wrażenie, że nam hotel ktoś przeniósł do innej dzielnicy. Pokręciliśmy się trochę w tym coraz to bardziej rosnącym tłumie, jako że to był piątkowy wieczór. Mieliśmy nadzieję, że odnajdziemy tam może jakiś przyjemny klub jazzowy, ale nic takiego nie wypatrzyliśmy. Nogi nas zaczęły już okropnie boleć, więc grzecznie zawróciliśmy do hotelu i jak przystało srebrnowłosym, padliśmy i zasnęliśmy natychmiast.