I znowu zerwaliśmy się bladym świtem z łóżka, jako że tym razem do pokonania mieliśmy 400 km. Naszym celem była Kanazawa, leżąca po przeciwnej stronie wyspy Honsiu. Zgarnęliśmy plecaki i ruszyliśmy łapać naszego shinkansena Kagayaki (czyli Doskonałość lub Jasność, bo różnie można to tłumaczyć), który tę trasę pokonuje w 2 godziny. Zrobiliśmy na dworcu krótki przystanek na śniadanko i poszliśmy na peron.
Byliśmy ciekawi trasy, bo kierując się na wybrzeże mieliśmy przejechać przez Alpy Japońskie, ze sławnym z Olimpiady Nagano. Oczywiście znowu ruszyliśmy tak, że nawet nie poczuliśmy kiedy, i po chwili gnaliśmy już 320 km/h.
Kusiło nas, żeby tu wysiąść, bo okolica jest niewiarygodnie piękna, ale trzeba by „zgubić się” tu na co najmniej tydzień. Może kiedyś się jeszcze nam to uda. bo Alpy Japońskie zdecydowanie trafiły na listę miejsc, które chcelibyśmy w przyszłości zobaczyć.
Troszkę byliśmy rozczarowani, bo spora część trasy wiedzie tunelami i to często biegnącymi blisko górskich szczytów. Jak oni to utrzymują w idealnym stanie przy tych warunkach sejsmicznych, pojęcia nie mamy, ale działa to tak, że pociąg w tych tunelach nawet nie zwalnia. Tam gdzie shinkansen gna w terenie otwartym, często zbudowane są wysokie bariery osłaniające tor, jak tu na tym zdjęciu poniżej.
Po 2 godzinach byliśmy na miejscu. Nadal nas zaskakiwało, że tak błyskawicznie można się tu przemieszczać – dopiero wstaliśmy w Tokio, a tu z wybiciem 9:00 jesteśmy na przeciwnym krańcu Japonii.
Zaraz przy wyjściu ze stacji Kanazawa przywitała nas przepiękną oszkloną kopułą Motenashi (czyli Powitanie, a właściwie to nazwa specjalnej etykiety zgodnie z którą Japończycy traktują gościa), dzięki czemu od powitania gość jest tu chroniony i charakterystyczną bramą Tsuzumi-mon, której kształt wzorowany był na tradycyjnym japońskim bębnie Tsuzumi. To nie tylko świetna wizytówka Kanazawy, pojawiająca się na wielu zdjęciach, ale też znakomite podsumowanie tego co tu można zobaczyć, bo to miasto kapitalnie łączące tradycję i nowoczesność. Kanazawa przez wieki była siedzibą bardzo majętnego rodu Maeda, który w całej prowincji Kaga, do której historycznie Kanazawa przynależała, wspierał rozwój handlu i rzemiosła. Przez to miasto stało się szybko sławne z bogactwa i znakomitej jakości wyrobów mieszkających tu twórców. Udało się mu uniknąć, jako jedynemu obok Kioto dużemu miastu, zniszczeń wojennych spowodowanych nalotami, dzięki czemu nawet dziś można poczuć podczas wędrówek jego uliczkami ducha starej Japonii. Najpiękniejsze zakątki Kanazawy są położone blisko siebie, i choć jeżdżą tu specjalne autobusy dla turystów, spokojnie daliśmy radę obejść wszystko na piechotę.
Ruszyliśmy do naszego hotelu, żeby zostawić plecaki. Tu mała dygresja – bagaż można spokojnie zostawiać na przechowanie już rano, choć doba hotelowa w Japonii zaczyna się od 15:00. Bardzo miłe recepcjonistki łapią od razu te bagaże, żeby zataszczyć je do miejsca przechowania, co w nas budziło chęć oferowania im pomocy – co prawda nasze plecaki do wielkich nie należą, ale serce nas bolały, kiedy patrzyliśmy, jak te chucherka je taszczą. Ale każda próba oferowania pomocy była dumnie odrzucana, bo przecież to zaszczyt nam pomagać.
Po drodze do hotelu minęliśmy pierwsze stare budynki.
Jak na japońskie miasto przystało, na najbliższym rogu znaleźliśmy nasze ulubione 7Eleven, gdzie zaopatrzyliśmy się w kawę i bułeczki z pastą jajeczną z japońskim majonezem i ptysio-podobne ciasteczko z kremem. Siedliśmy sobie na pobliskim murku, bo pogoda zrobiła się piękna i w takich okolicznościach przyrody, rozglądając się dookoła, rozprawiliśmy się z tymi kaloriami.
Wzmocnieni, pomaszerowaliśmy dzielnie do najważniejszego dla nas, jako miłośników japońskich ogrodów, powodu odwiedzin Kanazawy – Ogrodu Kenrokuen. To ogród uważany za jeden z najpiękniejszych ogrodów w całym kraju. Faktycznie, rzuca na kolana. Biegaliśmy po nim usiłując wchłonąć jak najwięcej, znowu z tym uczuciem, że umysł nie daje sobie rady z taką skalą otaczającego nas piękna. Ogród jest rozległy i po prostu niewiarygodny. Aż słów brakuje, żeby opisać ten kunszt. Robiliśmy zdjęcia, jednak ze świadomością, że żadna fotka nie odda tego co widzimy.
Trudno nam było się zmusić do pożegnania się z tym miejscem. Ale wreszcie trzeba było, bo Kanazawa ma jeszcze dużo więcej do zaoferowania. Poszliśmy najpierw w kierunku starej dzielnicy samurajów Nagamachi, mijając zbocze, na którym stoi zamek. Zamek postanowiliśmy odwiedzić pod koniec dnia, ale rozbawiła nas ta scenka – panowie prowadzili renowację zbocza, ale metodą prosto z czasów powstania zamku – podając sobie wiaderko z ziemią z rąk do rąk.
Poszliśmy za znakami, które wskazały nam drogę do największych atrakcji tej dzielnicy. Zaczęliśmy zwiedzanie od muzeum Shinise Memeorial Hall. Część budynku to odrestaurowana apteka, zbudowana przez rodzinę Nakaya, lokalny ród aptekarzy, który od 1579 roku zaopatrywali dwór szoguna.
Pozostała cześć domu poświęcone jest lokalnemu rzemiosłu, ale też pokazuje, jak żyła dobrze sytuowana rodzina rzemieślnicza. Zaczynamy zwiedzanie od Oe no ma, czyli pokoju w którym jest palenisko.
Tak się nam to zwiedzanie spodobało, że prosto poszliśmy do następnego miejsca o podobnym charakterze, chyba najsłynniejszego w Nagamachi – Domu Samuraja. To rezydencja należąca kiedyś do rodu Nomura, która po upadku szogunatu popadła w ruinę, a następnie została przywrócona do życia przez lokalnego przemysłowca, Kubo Hikobei.
Dom jest wspaniały, ale jeszcze piękniejszy jest otaczający go ogród, który stworzono w stylu Kobori Enshu. Choć malutki, uważany jest za najlepszy przykład tego popularnego w Japonii stylu, a równocześnie należy do czołówki najpiękniejszych ogrodów w kraju. Emanuje tak nieopisanym spokojem, pięknem i harmonią, że nie mogliśmy się oderwać od tego miejsca.
Weszliśmy tymi schodami na piętro, i tu okazało się, że w specjalnym kantorku siedzi urocza pani ubrana w kimono i za zawrotną cenę na nasze równowartości 8 zł może poczęstować nas herbatą macha. Natychmiast się zdecydowaliśmy, pani zaprowadziła nas do specjalnego pokoju herbacianego z bardzo niskim wejściem – to uczy pokory, a w takim właśnie stanie ducha powinno się japońską herbatę. Nasza pokora zdecydowanie wzrosła, kiedy się okazało, że siadanie na matach nie wychodzi nam za dobrze, a już wstanie z nich na pewnio z gracją nie miało nic wspólnego. Ale herbata była przepyszna, a i frajda z picia jej w domu samuraja – ogromna.
Nie chciało się nam opuszczać samuraja, jednak kolejne uliczki kusiły.
Dlatego ruszyliśmy dalej. bo to ciągle była tylko drobna cząstka tego, co Kanazawa oferuje odwiedzającym.
Zajrzeliśmy jeszcze do sklepików rzemieślników, gdzie oferowano przepiękną porcelanę i pokręciliśmy się jeszcze chwilę po tych klimatycznych uliczkach.
Następnym miejscem, które postanowiliśmy odwiedzić, był zamek. Choć wygląda imponująco i pięknie, jest on niestety dość nową rekonstrukcją.
Sił nam zaczynało już brakować, ale postanowiliśmy jeszcze zajrzeć do dzielnicy gejsz czyli Higashi Chaya. To kolejna pięknie zachowana dzielnica drewnianych domów i wąskich uliczek. Gejsz niestety nie zobaczyliśmy, ale niewiele brakowało, bo widzieliśmy umówionych na spotkanie klientów, wchodzących właśnie do jednego z domów.
Resztką sił usiłowaliśmy pokonać dystans dzielący nas od hotelu, przy równoczesnym rozglądaniu się za obiadem. I tu czekała nas niespodzianka. Prowincja japońska rządzi się swoimi zasadami, to nie Tokio, które żyje całą dobę. Wybiła 17:00 i okazało się, że wszystko się zamknęło. Restauracje, bary, muzea zostały zamknięte na cztery spusty, a pracujący w nich mieszkańcy Kanazawy poszli odpoczywać do domu. Na szczęście wyjątkiem było nasze 7Eleven, które znowu nas nakarmiło, po czym powlekliśmy się do hotelu i padliśmy. I dobrze, bo nie dość, że nogi okrutnie już nas bolały, to następnego dnia mieliśmy znowu znaleźć się setki kilometrów dalej.