Okazuje się, że czasem potężny jetlag się jednak przydaje, bo zerwaliśmy się bez problemu o 4:45 rano i ruszyliśmy zaraz do metra, żeby na czas dojechać na Shinjuku Bus Terminal, skąd odjeżdżał nasz autobus. Udało się nam sprawnie odnaleźć właściwe miejsce, a że mieliśmy jeszcze kilka minut do odjazdu, zaczęliśmy rozglądać się za kawą. Kawiarnie na dworcu jeszcze były zamknięte, a mieliśmy za mało czasu na to, żeby szukać jakiegoś conbini. I tu uratowały nas słynne automaty do sprzedaży wszystkiego. Czy wiecie, że Japończyków jest 129 milionów? A czy wiecie, że automatów do sprzedaży mają tyle, że na jeden automat przypada 5 Japończyków?! Automaty stoją wszędzie, nawet szczęśliwie w lasach i na szczytach gór, o czym będzie jeszcze później opowieść. A w automatach, ku naszej uldze, nie tylko dostępna jest woda mineralna i zielona herbata, ale też i mrożona kawa. Musieliśmy jeszcze tylko rozgryźć jak się to urządzenie obsługuje. Nie pomogło nam w tym to, że trafiliśmy najpierw na nie do końca działający automat. Ale natychmiast pojawił się koło nas pan z obsługi dworca, który co prawda nie mówił w żadnym innym języku niż japoński, za to znakomicie władał mową ciała. Pan stanął przed nami, kilkakrotnie skrzyżował ramiona przed sobą i pokazał przeciwległy koniec peronu. I co – bez problemu zrozumieliśmy, że choć tu nie uda sie nam kupić kawy, to tam obok jest działający automat. Podróże jednak kształcą… Dodam jeszcze, że z automatami trzeba uważać, bo sprzedawane są w nich różne rzeczy, nie zawsze odpowiadające naszym standardowym wyobrażeniom. Widzieliśmy na przykład automaty z naklejoną dużą kartką papieru, z napisem po angielsku: Uwaga, to jest ciepła zupa a nie coś do picia! Widocznie już kilku nieszczęśników nie znających kanji chciało się napić czegoś zimnego.

Zaopatrzeni w kofeinę ustawiliśmy się grzecznie w kolejce (Japończycy niewiarygodnie karnie stają do wszystkiego w kolejce), po czym wsiedliśmy do naszego autobusu. Tu czekała nas kolejna lekcja zasad obowiązujących w Japonii. Jeżeli osoba kupująca bilet zaznaczy, że chce siedzieć obok osoby tej samej płci, to dokładnie w ten sposób zostanie posadzona. Jeżeli nie ma akurat innej osoby, która ma te same wymagania, to nawet jeżeli podróżujecie w parze, możecie zostać rozdzieleni, tak, żeby kobiety siedziały ze sobą, a mężczyźni ze sobą. Nas właśnie tak usadowiono.

Autobus do Kawaguchiko jedzie ok. 2 godzin, i jak tylko minęliśmy niezbyt urodziwe przedmieścia Tokio, zaczęły się piękne, coraz bardziej górzyste i zielone tereny. Po drodze minęła nas gromada Japończyków szalejących na japońskich motorach: zadbanych, błyszczących Hondach, Kawasaki, Suzuki i Yamaha, ot taki lokalny smaczek.

Japońskie motocykle i Fuji

Wypatrywaliśmy czy i kiedy pojawi się Święta Góra. Fuji jest górą bardzo kapryśną i często, jak przystało na wulkan, chowa się za chmurami. Wielu turystów nawet po spędzeniu kilku tygodni w Japonii nie dostąpiło tego zaszczytu, żeby ją zobaczyć. Ale nam pokazała się w pełnej krasie od razu, a nawet, choć sławna jest z tego, że po 10:00 rano lubi się ukryć, została z nami do samego końca naszej wizyty w Kawaguchiko. Przepiękna, majestatyczna, choć z uwagi na to, że była to druga połowa czerwca, nie miała tej charakterystycznej białej czapy, a tylko wąskie linie śniegu, ale zachwyciła nas bardzo. 3 776 metrów wysokości i ten charakterystyczny idealny kształ. Choć teraz każdy Japończyk uważa za swój obowiązek choć raz wspiąć się na jej szczyt, to warto wiedzieć, że Fuji, uznawana za bóstwo żeńskie, była przez wieki niedostępna dla kobiet. Aż do 1868 roku kobietom nie wolno było na nią wchodzić. Teraz jedynym obostrzeniem jest bezpieczeństwo, dlatego też z uwagi na zalegający na jej szczycie śnieg, szlaki otwierane są dopiero od pierwszego dnia lipca każdego roku.

Dworzec w Kawaguchiko

Dojechaliśmy na miejsce tuż przed 09:00 i postanowiliśmy uczcić nasze pierwsze spotkanie z Fuji śniadaniem w jej cieniu.

Śniadanie pod Fuji

Wzmocnieni lokalnymi przysmakami i kawą poszliśmy do biura informacji turystycznej, gdzie kupiliśmy sobie lokalny jednodniowy bilet wielokrotnego użytku, czyli Pass, pozwalający na korzystanie z autobusów okrążających okolicę i ruszyliśmy na zwiedzanie.

Trasa objęta naszym Pass’em

Pierwszy przystanek zrobiliśmy sobie w Yamanashi przy kolejce linowej na górę Tenjo.

Kolejka górska Kachi-Kachi na górę Tenjo i króliki, pogromcy morderczego jenota Tanuki
Na górze czekał na nas taki widok
Kawaguchi czyli jedno z pięciu przepięknych jezior u stóp Fuji

Góra Tenjo to świetny punkt widokowy na Fuji, i cała okolicę. Na szczycie można uderzyć w dzwon Tenjo, podobno kiedy równocześnie pomyśli się życzenie i spojrzy na Fuji przez wygiętą w kształt serca ramę dzwonu, to życzenie to się sprawdzi. Wszędzie pełno jest figurek królików i jenota Tanuki, a to dlatego, że w Japonii popularna jest ludowa opowieść Kachi-Kachi, dziejąca się właśnie na Tenjo, o złym Tanuki i dobrych królikach. Króliczki i Tanuki wyglądają zabawnie i słodko, jednak opowieść jest bardzo mroczna i przypomina trochę te bardziej krwawe z baśni braci Grimm. Na szczycie góry znajdziecie malutką świątynię poświęconą tym bohaterskim króliczkom.

Swiątynia króliczków Kachi-Kachi

Najzabawniejsze jednak przeżycie spotkało nas, kiedy wracaliśmy już do kolejki, żeby zjechać nią na dół. Udało się nam zobaczyć całą procedurę odprawiania wagonika, możecie mi wierzyć, to była japońska uprzejmość w pigułce. Udało się nam to złapać na zdjęciach.

Odprawianie wagonika w drogę

Ukłon na pożegnanie

Pan żegna wagonik machaniem

Kupując bilet, wybraliśmy wersję luksusową, czyli łączącą kolejkę linową z przejażdżką stateczkiem po jeziorze Kawuguchi, dlatego poszliśmy do przystani., Stateczek właśnie podpływał, więc ustawiliśmy się grzecznie w kolejce. I tu zachwyciła nas taka sytuacja – ze stateczku wysiadła pani pchająca przed sobą wózeczek, na wózeczku miała butlę z tlenem, podłączoną z aparatem tlenowym, który miała na twarzy. Pani była malutka, zgięta wiekiem nieomal w pół, o twarzy całej w zmarszczkach. Przy tym, że Japończycy wyglądaja od nas dużo młodziej, mieliśmy właściwie pewność, że musiała to być pani mniej więcej 100-letnia. I mimo tego wieku, sama dzielnie wybrała się na wycieczkę!

Podróż stateczkiem była bardzo miła. Dzień był gorący, więc bryza od wody przyjemnie chłodziła, a widoki były tak piękne, że nie chciało się nam schodzić na ląd.

Rejs po Kawaguchi

Zrobiliśmy sobie krótki przystanek, żeby się napić czegoś zimnego. Ja odważyłam się spróbować piwa w wersji popularnej wśród Japończyków czyli Red Eye. A jest to piwo z dodatkiem przecieru pomidorowego. Muszę przyznać, ze dziwny wynalazek, ale całkiem dobry i orzeźwiający.

Piwo Red Eye

Nawodnieni odpowiednio, ruszyliśmy dalej. Naszym celem był skansen Saiko Iyashi no Sato Nenba. Saiko to nazwa jeziora w pobliżu którego to miejsce leży, a Nenba to nazwa wioski. Autobus mieliśmy dopiero za 20 minut, dlatego idąc wzdłuż jego trasy najpierw zrobiliśmy sobie spacer po okolicy. Cisza, spokój, na jeziorze panowie stojący w łódeczkach z wędkami w rękach, piękne ogrody przy domach. Doszliśmy do bardzo ładnej świątyni przy której dogonił nas autobus, który zabrał nas do skansenu.

Rybki biorą
Przydomowe ogródki
Idziemy wzdłuż trasy autobusu
Brama do świątyni
Swiątynna rzeźba

W tej okolicy jest bardzo dużo atrakcji: jaskinie, piękne trasy widokowe, kolejne jeziorka. My niestety, czas mieliśmy ograniczony powrotnym biletem do Tokio, ale ten skansen koniecznie chcieliśmy zobaczyć. I faktycznie, to był strzał w dziesiatkę – miejsce jest po prostu bajkowe i niesamowicie piękne. Schowane w lesie, nad strumykiem, u stóp gór, z genialnym widokiem na Fuji. Wchodzicie i macie wrażenie, że czas tu biegnie inaczej. Całkowita cisza, prześliczne drewniane domy kryte grubą strzechą, przy czym część z nich to warsztaty, gdzie można na przykład zobaczyć jak produkowano jedwab. Tych domów do zwiedzania jest aż 20, w tym malutka zabawna poczta. Jest tam też wypożyczalnia tradycyjnych japońskich strojów, udało się nam zobaczyć japońska rodzinę – mamę, tatę i ich syna, którzy tak właśnie postanowili zwiedzać skansen. Przepięknie wyglądali. Nie chcieliśmy naruszać ich prywatności, i zdjęcie zrobiliśmy kiedy byly odwróceni, ale aż źal nam było, tak piękni byli wszyscy troje.

W jednym z domów jest dostępna wystawa opowiadająca o tragedii, jaka spotkała tę dolinę. We wrześniu 1966 roku nadciągnął w okolice wioski Nenba tajfun nr 24 zwany też Heleną (w Japonii każdym sezonie każdy kolejny tajfun otrzymuje przede wszystkim swój numer, imię jest tylko pomocniczą nazwą, a żebyście mogli docenić skalę niebezpieczeństwa, musicie wiedzieć, że w sezonie liczba tajfunów potrafi dochodzić do 80), który przyniósł w okolice jeziora Saiko niespotykanie ulewne deszcze. Po nim nadciągnął tajfun nr 26 o imieniu Ida, który przyniósł tak ogromne ilości opadów, że przekroczyły wszystkie dotychczasowe rekordy. To one spowodowały, że 26 września w środku nocy, koło godziny 1:00 ze wzgórz otaczających tę wioskę nagle zeszła ogromna lawina błotna, grzebiąc tę wioskę doszczętnie. Z 41 drewnianych krytych strzechą domów 37 zostało zniszczonych, większość mieszkańców zginęła. Dopiero w 2006 roku okoliczni mieszkańcy odbudowali tę wioskę, tworząc tu to unikalne miejsce, często nazywane najpiękniejszą wioską Japonii, naszym zdaniem całkowicie zasłużenie. To był ten pierwszy moment w czasie naszej wędrówki po Japonii, kiedy mieliśmy uczucie, że nasze umysły nie są w stanie wchłonąć i przetworzyć takiej ilości piękna. Przedziwne uczucie, oczy widzą, ale rozum wam mówi, że to jest zbyt piękne, że brakuje już mu skali. Zakochaliśmy się w tym miejscu całkowicie.

Droga do skansenu
Skansen i kolejka do lokalnych słodyczy
Skansen
Skansen
Domki i Fuji
Fuji udaje, że dymi
Kto chce zostać samurajem?
Japońska rodzinka
Z tego będzie jedwab
Las wokół wioski
Japoński jedwab
i te widoki
Fuji nam towarzyszy do ostatniej chwili

Nie chciało się nam bardzo stamtąd wyjeżdżać, ale wskoczyliśmy do autobusu, bo chcieliśmy odwiedzić jeszcze jedno miejsce. W Kawaguchiko jest malutka ale bardzo stara destylarnia sake Ide Jozo, o jej historii i produktach możecie poczytać tutaj https://www.kainokaiun.jp/en-index.html . Ide Jozo produkuje nie byle jaką sake, bo taką, która robiona jest z wody ze Świętej Góry Fuji. To rodzinna firma, obecny właściciel jest przedstawicielem 21 pokolenia produkującego sake w tym miejscu. Destylarnia mieści się w 300-letnim domu, przy którym jest też piękny ogród. Można ją zwiedzać, przy czym jak pan sam pisze na stronie internetowej swojej firmy, zwiedzanie oferowane jest z bardzo kiepskim angielskim. To by nam nie przeszkadzało, ale na dzień, w którym tam byliśmy już nie było wejściówek, na szczęście jednak bez przeszkód mogliśmy skorzystać z testowania ich sake. Dostaliśmy 10 żetonów, bardzo miła pani zaprowadziła nas do pomieszczenia w którym stał cały zestaw butelek sake podpiętych do kraników. Wytłumaczyła nam, jakie w szafach są rodzaje sake, złapaliśmy malutkie kubeczki i zaczęliśmy próbować. Oj, znakomite były, każda o innym charakterze i smaku, część delikatna i o owocowym smaku, część bardzo mocna.

W Ide Jozo
Szafy z kranikami sake

Problem polegał na tym, że mieliśmy 15 minut do odjazdu naszego autobusu, a trzeba było jeszcze dobiec do dworca, więc testowanie zrobiliśmy ekspresowo. Po użyciu ostatniego żetonu ruszyliśmy i… okazało się, że nogi nie do końca nas słuchają.

Ale dobiegliśmy na czas. I tu znowu czekała nas lekcja japońskiej organizacji: na dworcu stały dwie kolejki, bo autobusy tej samej firmy na tej samej trasie i o tej samej godzinie jechały dwa. Do każdego podchodzącego pasażera podbiegały dwie drobniutkie starsze panie, takie na nasze oko grubo po 70-tce, które sprawdzały bilety, kierując nas do właściwej kolejki. Tym pasażerom, którzy mieli większy bagaż, panie ten bagaż same wsadzały do luku bagażowego. Nas, wychowanym w innej kulturze, aż ręce świeżbiły, żeby im pomóc, bo przecież to starsze panie, inna rzecz, że one sprawnością fizyczną nas zdecydowanie przewyższały, z resztą sami zobaczcie to na zdjęciu.

Pani ustawiająca bagaże
Pani pakująca bagaż do luku

Ruszyliśmy do Tokio o 17:30, jednak tym razem podróż trawała dużo dłużej niż 2 godziny. To była niedziela, pogoda piękna, wielu mieszkańców Tokio również ruszyło za miasto, przez co wieczorem drogi zrobiły się bardzo zakorkowane. Ale tkwienie w japońskim korku też ma swój urok. Mocno zbaranieliśmy odkrywajac, że Japończycy potrafią jadąc samochodem oglądać programy telewizyjne. Większość samochodów wyposażona jest w duże wyświetlacze, a siedząc w wysokim autokarze mieliśmy świetny podgląd na to co się dzieje w innych samochodach – prym na nasze oko wiodły japońskie soap opery. Niestety, nie odbywało się to bez wpływu na ruch samochodowy, co najmniej 2 korki, w których staliśmy, spowodowane były wypadkami samochodowymi. Oczywiście do Kawaguchiko można dojechać też pociągiem, nie ryzykując stania w korkach, jednak nasz JR Pass mogliśmy aktywować dopiero następnego dnia, a autobus był jednak najtańszym środkiem lokomocji.

Do Tokio wróciliśmy już późnym wieczorem, zmęczeni, ale szczęśliwi. Sił starczyło nam już tylko na kolację w łóżku. Zaraz po tym padliśmy, i dobrze, bo następnego dnia czekała nas pierwsza wyprawa shinkansenem!

Japońskie słodycze na dobranoc