Rano obudziliśmy się już prawie bez jet-lagu, za to z dużym apetytem na więcej tego co, oferuje Singapur. Wystartowaliśmy szybko z hotelu i zaczęliśmy rozglądać się za jakimś śniadaniem, idąc klimatyczną ulicą pełną kolonialnych domków. Godzina była jeszcze młoda, choć żar już lał się z nieba, do tego była to niedziela, pewnie dlatego ulice były prawie puste.

Ulica, przy której stoi nasz hotel
Małe i duże, czyli eklektyczna architektura Quay

Chwilę pokręliliśmy się po okolicy, aż wypatrzyliśmy lampiony oświetlające wejście do kolejnego hawkera. Tu znaleźliśmy bardzo przyjemnie wyglądające śniadanko w stylu hinduskim, za znośną jak na centrum Singapuru cenę, a że do tego lokaliku całkiem tłumnie ciągnęli lokalsi, co z reguły jest dobrym znakiem. dlatego i my się skusiliśmy. Śniadanko wyglądało tak.

Pokrzepieni pognaliśmy do metra, bo czekał na nas ogród botaniczny, o którego zobaczeniu marzyliśmy już od dawna. Wiecie, że to jedyny ogród botaniczny na świecie, który znalazł się na liście dziedzictwa UNESCO?! Zupełnie zasłużenie, musimy przyznać, bo miejsce jest bajkowe. Znajdziecie tam wszystko: od baobabów, drzew kauczukowych, lasu deszczowego, ogrodu roślin leczniczych, ogrodu imbirowego na najsławniejszym ogrodzie kończąc czyli ogrodzie orchidei. Ganialiśmy po alejkach i ścieżkach jak szaleni, żar lał się z nieba, ale nie byliśmy w stanie zwolnić tempa, bo co chwilę znajdowaliśmy jakąś niesamowitą roślinkę, i kolejną i kolejną.

Niesamowite drzewo kroczące
Taki stworek wylegiwał sie w słońcu
Kwiat jak owad
Kolonia termitów na spacerze
Kolejny kolega postanowił się z nami przywitać
Droga przez raj

Żar dalej lał się z nieba, ale my twardo nie odpuszczaliśmy żadnemu zakątkowi. Bo też jeżeli ktoś choć trochę lubi przyrodę, to w tym miejscu poczuje się jak w raju. Przy czym ciągle reagowaliśmy: przecież to stoi u nas w domu na parapecie! Tyle, że ta nasza domowa i mikrych rozmiarów roślinka bohatersko usiłuje rosnąć w doniczce, a tu spotykaliśmy jej wersje gigantyczne, dla których gorący i wilgotny klimat Singapuru to wymarzone warunki do życia. Prawdę mówiąc, dla nas dużo mniej wymarzone – w pewnej chwili, w akcie desperacji, żeby choć trochę się schłodzić, zaczęliśmy wrzucać sobie kostki lodu, które zostały nam z kupionej mrożonej kawy, pod koszulki. Ale wierzcie mi, ten ogród jest wart i większych poświęceń, zwłaszcza ta najsłynniejsza jego część, czyli Ogród Orchidei. Orchidea to ulubiony kwiat mieszkańców Singapuru, do tego stopnia, że został wybrany jednym z symboli tego państwa-miasta. A ogród, który stworzyli jest po prostu nieziemski. I mówimy to my, którzy akurat nie należymy do najbardziej zagorzałych wielbicieli orchidei. Ale to co tam jest zgromadzone, olśniewa. Są tu wszelkie rodzaje storczyków, te lubiące upał i te lubiące zimne górskie powietrze, są te maleńke i te ogromne. Wszystkie niesamowite i oszałamiające urodą.

Nie tylko my zachwycaliśmy się kwiatami

Oszołomieni tym pięknem biegaliśmy tak przez kilka godzin po całym terenie, a jest po czym biegać. Wreszcie uznaliśmy, że zajrzeliśmy już w każdy kąt i czas wycofać się z ogrodu. Ale jeśli myślicie, że na tym nasza obsesja na punkcie roślin pozwoliła nam poprzestać, to się oczywiście zdecydowanie mylicie. Wskoczyliśmy szybko do metra i przejechaliśmy kilka przystanków do Bukit Timah, żeby dotrzeć do kolejnego naszego celu, czyli parku narodowego Rifle Range. Singapur, mimo swoich mało imponujących rozmiarów, ma kilka parków narodowych, my bardzo praktycznie wybraliśmy ten najbliższy centrum. Park został utworzony 30 lat temu, po to, żeby zachować fragment pierwotnego lasu deszczowego i bagnisk, a równocześnie po to, żeby pozwolić mieszkańcom na bliski i aktywny kontakt z przyrodą. Miejsce jest przepiękne, idzie się po conopy walks, czyli specjalnych podestach-mostach, po drodze co chwilę słyszycie jak coś szura w zaroślach – a to jaszczurka, a to ptak, czy wiewiórka. Wytyczone są piękne szlaki, w tym ten wiodący do specjalnego podestu widokowego, z pięknym widokiem na miasto.

Taki widok wita Was przy wejściu do parku, u góry widać platformę widokową

Szliśmy zachwyceni przez las, aż w pewnym momencie zobaczyliśmy, że grupka ludzi idących przed nami zaczyna sobie coś pokazywać wśród drzew. Po chwili i my dostrzegliśmy powód ich ożywienia. Na drzewie słodko spał sobie lotokot malajski.

Lotokot w całej okazałości

Po tych emocjach postanowiliśmy się czymś wzmocnić, bo pora zrobiła się już późno obiadowa. Na szczęście przy stacji metra znaleźliśmy food court, taki nastawiony na lokalsów, a przez to z tanim, dobrym i bardzo różnorodnym jedzeniem. W takich miejscach można zjeść za pół ceny tego, ile płaci się w okolicach Marina Bay, tylko trzeba mieć przy sobie gotówkę.

Nasz obiadek

Pozostałą część dnia postanowiliśmy poświęcić na spacer po singapurskich dzielnicach Little India i Chinatown.

Little India
Cudownie kolorowe i pachnące stragany Little India
Przedziwne warzywa na straganie
Niesamowita świątynia
Tłumnie oblegany sklep ze złotą biżuterią

Tu wskoczyliśmy znowu do metra, które zabrało nas do gwarnego Chinatown.

Sił starczyło nam już tylko na dowleczenie się do hotelu. Następnego dnia mieliśmy już pożegnać Singapur, rano trzeba było wstać, żeby złapać nasz autobus do Kuala Lumpur. Ostatnie nasze wspomnienie z Singapuru, to trudny wybór gdzie i co zjeść na śniadanie.

Niezastąpione food courty to najlepszy wybór
Tu, dzięki podpowiedzi naszej singapurskiej koleżanki zjedliśmy typowe śniadanie mieszkańców Singapuru
Tosty z kayą, jajka na miękko i pyszna kawa, na pożegnanie z Singapurem

Podjechał nasz autobus, wskoczyliśmy do niego i ruszyliśmy ku granicy z Malezją.