Nadszedł ostatni dzień naszego pobytu w Japonii, ale my nadal mieliśmy w planie odwiedzenie kolejnego ważnego miejsca. Dlatego rano wcześnie wstaliśmy i podjechaliśmy metrem na dworzec, żeby tu wskoczyć w podmiejski pociąg jadący do Nary, czyli dawnej pierwszej stałej stolicy Japonii. To przepiękna miejscowość, w której można jeszcze zobaczyć budynki pochodzące z VIII wieku, kiedy to właśnie stąd rządził cesarz. Tu stanął największy drewniany budynek świata czyli świątynia Todai-ji. A świątyń jest tu bez liku, w dodatku teren na którym stoją jest bardzo rozległy, a my mieliśmy mało czasu, dlatego postanowiliśmy skorzystać z podpowiedzi fachowca i zaraz po dotarciu na miejsce poszliśmy do Informacji Turystycznej.
Zajął się tam nami przemiły pan mówiący bardzo dobrze po angielsku. Od razu siadł z nami nad mapą, podpytał nas ile mamy czasu, co najbardziej lubimy oglądać i na czym nam najbardziej zależy i pozaznaczał na mapce gdzie w takim razie poleca nam dotrzeć. Zmartwił się przy tym bardzo, że nie damy rady zostać na prowadzonych w ich placówce warsztatach z kaligrafii i składania origami, ale na pociechę dał nam kilka origami w kształcie jelonków. Przy okazji powiedział nam, z jak dużym stadem jelonków możemy się spotkać – coroczne liczenie dopiero miało się odbyć, ale w maju ubiegłego roku było ich tam 1 172, a wiedzieli już, że urodziło się co najmniej 150 młodych. Za chwilę przekonaliśmy się, że nic a nic nie przesadził. Na pożegnanie pan ten zaofiarował się jeszcze, że zrobi nam zdjęcie z pagodą w tle i dzięki niemu mamy miłą pamiątkę i piękne wspomnienie.
Zaczęliśmy iść w kierunku miejsca, które nam nasz pan bardzo zachwalał, ale nasz spacer trwał długo bo po drodze co chwilkę byliśmy zatrzymywani przez miłośników krakersów.
Skala tego zjawiska powala, tam po prostu chwilami trzeba sie przepychać pomiędzy stadami. Przy czym tutejsze jelonki są bardzo pięknie nauczone – należy się im ukłonić, one się też ukłonią, dopiero wtedy można je karmić. Odczucie jest niesamowite, czymś innym jest spotkać pojedynczego hodowlanego jelonka, przyzwyczajonego do ludzi, a czymś innym spotkać przeogromne stado jeleni żyjących całkowicie na wolności, a równocześnie tak blisko człowieka. Widać, że żyje im sie błogo, wiedzą, że nic im nie grozi, jako posłańcom bogów i głównej maskotce Nary. Widok krakersa natychmiast skupia ich uwagę, i od razu zaczynają wyścigi między sobą, który pierwszy da radę wyprosić ten ulubiony przysmak. Stało się to tak popularne, że na każdym rogu stoją budki czy stoliczki, gdzie można kupić za równowartość kilku złotych taki zestaw jak na zdjęciu. Jako że to jednak dzikie zwierzęta, lojalnie co jakiś czas byliśmy ostrzegani, co gagatki mogą zrobić, ale jak widać poniżej, nie bardzo się tymi oszczerstwami przejmowały.
Wreszcie udało się nam dotrzeć do miejsca, które nam nasz pan polecił. I musimy przyznać, że trafił w dziesiatkę w nasz gust. Wysłał nas mianowicie do ogrodu Isuien. Wejście jest płatne, ale warte było każdego wydanego przez nas jena. Kupiliśmy sobie bilety, które obowiązują również w przylegającym do ogrodu małym prywatnym muzeum, które zaraz na początku z przyjemnością obejrzeliśmy, po czym podeszliśmy do wejścia do ogrodu. I tu czekała na nas wspaniała niespodzianka – kiedy pokazaliśmy bilety, stojaca obok wejścia starsza pani odezwała się do nas po angielsku, pytając czy nie chcielibyśmy skorzystać z bezpłatnego oprowadzenia nas przez nią po ogrodzie. Dodała, że jest wolontariuszką i że tak lubi spędzać czas. Natychmiast odpowiedzieliśmy, że będziemy po prostu zaszczyceni i że jak najbardziej się zgadzamy. Musimy przyznać, że świetnie trafiliśmy – pani była przemiła, świetnie znała ogród, jego historię i rośliny, do tego mówiła bardzo ładną angielszczyzną i chodziła z nami prawie godzinę, opowiadajac nam różne ciekawostki i pokazując nam najpiękniejsze zakamarki.
A ogród jest po prostu bajeczny. Nie jest bardzo duży, ale tak cudownie zaprojektowany, że wyjść z niego nie chcieliśmy. W dodatku towarzyszyła nam w tym zwiedzaniu żaba rycząca, czyli bull frog. To było pierwsze nasze zetknięcie z nią, a właściwie z jej głosem i nasza pani przewodniczka mocno się śmiała widząc naszą reakcję na wydawany przez to stworzenie dźwięk. Podobno żabę tę przypadkiem przywieziono z Ameryki do Japonii, gdzie bardzo jej się spodobało i się tu zadomowiła. Faktycznie, głosik to ona ma…
Tym trudniej było nam pożegnać to przepiękne miejsce, że to już były ostatnie godziny naszego pobytu w Japonii. Siedliśmy sobie na ławeczce i chłonęliśmy ten widok. I przyznajemy się bez bicia – mieliśmy ogromną ochotę po prostu zostać już na stałe w tym kraju, i móc codziennie patrzeć na te widoki i żyć wśród tych ludzi.
Ale proza życia wzywała, a jeszcze zostało nam troszkę czasu na dalsze zwiedzanie Nary, dlatego z oporami, ale ruszyliśmy dalej. Doszliśmy do kolejnego pięknego kompleksu śwątyń.
Czas było już powoli żegnać sie z Narą, zaczeliśmy więc powoli iść w kierunku dworca.
Gdy wyszliśmy już z historycznej części Nary, stwierdziliśmy, że dobrze by było zjeść gdzieś obiad, zanim trzeba będzie wrócić do Tokio. Skręciliśmy z głównej ulicy w boczną i błyskawicznie znaleźliśmy bardzo obiecująco wyglądającą restaurację. I faktycznie, to był kolejny znakomity wybór, miejsce to prowadziła kilkupokoleniowa rodzina, i jak to typowe w tych przypadkach w Japonii, jedzenie było tu absolutnie świetne.
Wcinając te pyszności patrzyliśmy jak klienci chodzą do specjalnych szaf-lodówek z butlami sake. Zasada korzystania z nich jest prosta – przy barze ustawione są kieliszki do sake, a właściwie takie małe kubeczki. Klient na każdą porcję sake ma wziąć sobie nowy kubeczek, a potem kelnerka podlicza ilość kubeczków na stole. Każdy taki kubeczek kosztował 100 jenów. Średnio jak widzieliśmy stało ich przed klientem na stole kilkanaście.
My jednak zamiast pić z nimi sake, niestety musieliśmy już iść na dworzec. Wróciliśmy szybko do Osaki, odebraliśmy z hotelu nasze plecaki, wskoczylismy do metra, podjechaliśmy do Shin Osaki, tu wskoczyliśmy do naszego shinkansena, który zabrał nas do Tokio.
W Tokio wsiedliśmy do Monorail, to taki specjalny pociąg z panoramicznymi oknami, który zabrał nas na lotnisko Haneda. I to już był niestety koniec naszej japońskiej przygody.