Nie jesteśmy wielbicielami bardzo dużych miast i jechaliśmy z nastawieniem, że raczej nas nie zachwyci. Ale musimy przyznać, że to miasto co najmniej pozytywnie nas zaskoczyło. Przy czym jadąc tam, trzeba sobie uświadomić, że Tokio ma podobną historię do naszej Warszawy. W 1945 roku zostało doszczętnie zniszczone w nalotach dywanowych, łączna liczba ofiar przewyższała 100 000 osób, ponad 300 000 budynków zostało zniszczonych, zostały tam właściwie tylko gruzy i zgliszcza. A jeszcze dochodzą zniszczenia wywoływane częstymi tu trzęsieniami ziemi i tajfunami. Tu musicie mieć też świadomość, że to zagrożenie spowodowało, że w 2020 roku Japończycy wprowadzili prawo, które wymusza kontrolę budynków starszych niż 40 letnie – w przypadku, gdy nie spełniają one mocno wyśrubowanych norm bezpieczeństwa (obecnie nowe budynki są budowane w technologii pozwalającej przetrwać trzęsienie ziemi o sile 7 a nawet 8 stopni w skali Richtera), podlegają one rozbiórce. Dodatkowo, z uwagi na to, że zabudowa w Tokio jest bardzo gęsta – domy, w oczach Europejczyka, stoją niesamowicie blisko siebie, a jako że tradycyjna zabudowa japońska w znacznym stopniu korzystała z drewna, wystąpienie trzęsienia ziemi bardzo często wiązało się z wybuchem pożaru. Przy tak gęstej zabudowie i drewnianych elementach budynków ogień niesamowicie szybko się rozprzestrzenia, stąd w Tokio nie znajdziecie wielu rzeczywiście starych budynków. Prawie wszystkie wyglądające tu na stare budynki to rekonstrukcje, chyba najwięcej oryginalnych budynków da się jeszcze zobaczyć w jednej z najstarszych dzielnic czyli Yanaka. A skoro o dzielnicach mowa – całe Tokio to zlepek dzielnic, a właściwie miast, z własną administracją, ale przede wszystkim z całkowicie odmiennym klimatem. Każda z dzielnic jest inna, od ultranowoczesnych dzielnic Ginza i Odaiba, przez oświetlone ogromnymi reklamami Shinjuku, które zainspirowało Ridley’a Scott’a, gdy tworzył miasto przyszłości w Blade Runnerze, przez zwariowaną Akihabarę, aż po klimatyczną Yanakę i Asakusę.

Oczywiście cały nasz plan zwiedzania odpowiadał naszym preferencjom. Dlatego na zwiedzanie samego Tokio nie poświęciliśmy wiele czasu, choć zdążyliśmy zobaczyć całkiem sporo. Nie bawią nas Team Lab’y czy Disney World, dlatego nie traciliśmy na takie atrakcje czasu, a i nasz hotelik wybraliśmy w dzielnicy, która najbardziej nam odpowiadała klimatem. Zatrzymaliśmy się w Asakusabashi, skąd spacerkiem mogliśmy dojść do świątyni Senso-Ji,

Asakusabashi w sobotnie południe

Dzielnica ta uwiodła nas wąskimi cichymi uliczkami, bliskością rzeki Sumida i tym, że kiedy tam dotarliśmy, było sobotnie przedpołudnie, i panowała zupełna cisza. Niesamowite uczucie, kiedy wie się, że jest się w tak wielkiej metropolii, a na uliczkach słychać tylko śpiew ptaków. Zostawiliśmy tylko plecaki w naszym hoteliku i ruszyliśmy na zwiedzanie. Pierwsze co rzuciło się nam w oczy, to miłość Japończyków do roślin. W tak wielkim i ciasno zabudowanym mieście mało kto ma prawdziwy ogródek, ale przed każdym domem stoi przynajmniej kilka doniczek z kwiatami troskliwie pielęgnowanymi przez ich właścicieli.

Idziemy przez Asakusę

Kolejna rzecz, to niesamowita czystość ich ulic. Na ulicach nie ma koszy na śmieci. Jeżeli macie śmieci, musicie je zabrać ze sobą i nosić aż wrócicie do hotelu. Możecie tylko wyrzucić butelki do specjalnego pojemnika przy automatach do ich sprzedaży, albo opakowania po tym co kupiliście w conbini (od convenience shop) można u nich wyrzucić, ale nic więcej. I to przy zamiłowaniu Japończyków do pakowania wszystkiego w plastikowe torby, torebki i torebeczki. Nie ma fruwających reklamówek na ulicach, nie ma petów, nie ma walających się butelek.

Sporo jest wieżowców, ale takich nieprzytłaczających skalą. Domy są malutkie, widać, że Japończycy traktują je chyba raczej jako miejsce do spania, sporo wyglądało na wymagające przynajmniej odświeżenia, ale wyraźnie wygląd domu nie jest dla nich priorytetem. Co innego samochód – wszystkie samochody są lśniąco czyste, sama widziałam pana, który na parkingu białą szmatką przecierał swój samochód, żeby bardziej błyszczał. Dotyczy to nawet samochodów ciężarowych, ja nie mogłam uwierzyć oczom, kiedy zobaczyłam wyjeżdżającą z budowy betoniarkę, wyglądającą jakby właśnie wyjeżdżała z taśmy fabrycznej.

Do tego Japończycy kochają vany, im bardziej kanciaste tym lepsze. Widzieliśmy dużo mam, które pakowały dzieci i zakupy do prostokątnych autek, super pakownych i łatwych do manewrowania, co przy mikroskopijnych miejscach parkingowych pod domami jest bardzo przydatne.

Idąc w kierunku Senso-Ji natrafiliśmy na pierwszą schowaną między domami malutką świątynię, przy której co chwilkę ktoś stawał i kłaniał się w modlitwie, a była to świątynia Kuramae będąca miejscem powstania kanjin sumo. gdzie czasami można też trafić na pokazy walk.

Świątynia sumo

Stąd mijając w oddali Tokyo Sky Tree, czyli jedną z trzech wież widokowych tej metropolii, dotarliśmy do Senso-Ji. świątyni chyba najbardziej rozpoznawalnej. Barwna, złoto-czerwono-czara, gwarna, tłoczna nawet rano i wieczorem, pachnąca kadzidełkami buddyjska świątynia, pierwotnie datująca się z 645 roku, to oczywiście powojenna rekonstrukcja, ale i tak robi wrażenie, zwłaszcza jeżeli odwiedzacie ją jako jedną z pierwszych świątyń na waszym szlaku. Wiedzie do niej brama Kaminari-mon, uwieczniana na chyba wszystkich fotkach turystów odwiedzających Tokio, z charakterystycznym ogromnym lampionem, obok stoi 5-piętrowa pagoda, wokół ciągnie się malutki ale uroczy ogród z kanałami o błękitno-turkusowej wodzie, w których pływają ogromne karpie koi, a wszystko to otoczone jest alejkami ze sklepikami rzemieślników.

Brama Kaminarimon
Tłum przed bramą
Świątynia Senso-Ji
Pagoda
Ogród przy Senso-Ji
Karpie koi czekające na poczęstunek

My nie należymy do grona zbieraczy pamiątek, więc sprytnie ominęliśmy kłębiący się przy straganach tłum, ale na tej słynnej również ze słodyczy uliczce Nakamise-dori nie odmówiliśmy sobie spróbowania czegoś oryginalnego.

Skusiliśmy się na rożek wypełniony pastą z fasoli i kasztanów jadalnych o smaku matcha, galaretkami i ozdobiony do tego płatkiem złota.

Taki skład miał nasz eksperymentalny rożek

Cały proces tworzenia tego rożka można było sfilmować. Było to w całości mocno orzeźwiające w smaku, niezbyt słodkie i bardzo egzotyczne. Przy czym uwaga – o ile można w Japonii iść i pić, to absolutnie nie próbujcie iść i jeść. Trzeba albo stanąć w sklepiku i tam zjeść, albo przycupnąć pod jakąś ścianą, byle nie na widoku – jedzenie to dla Japończyków sprawa ogromnie ważna, wyjątkowym faux pas jest jedzenie w czasie chodzenia, tego się po prostu absolutnie u nich nie robi. Często w miejscach serwujących jedzenie turystom zobaczycie specjalnie zatrudnione osoby, które wyhamowują takich spacerowiczów i ustawiają ich tam, gdzie wolno zjeść bez ranienia uczuć Japończyków.

Nas tłumy wokół Senso-Ji szybko zmęczyły, dlatego ruszyliśmy dalej, do jednej z najstarszych z dzielnic Tokio, którą jest Yanaka. Uwierzcie, choć dzieli ją od Asakusy kilkunastominutowy spacerek, to inny świat. Zwłaszcza niesamowite wrażenie robi spacer po przepięknym i rozległym cmentarzu ciągnącym się w sercu tej dzielnicy. To stary cmentarz, gdzie pochowano wiele ważnych dla kultury i historii Japonii osób. Nas zachwyciły kamienne nagrobki nieodparcie kojarzące się w swojej prostocie i pięknie z zen, wszechogarniająca zieleń i wszędobylskie ogromne kruki.

Cmentarz w dzielnicy Yanaka

Zupełnie nie mogliśmy uwierzyć, że w metropolii liczącej 37,7 mln mieszkańców może istnieć taka enklawa ciszy i spokoju. Uliczki tej dzielnicy też mają zupełnie inny klimat, senny, niemal wiejski, z malutkimi sklepikami i pracowniami rzemieślniczymi, gdzieniegdzie trafia się stary piękny drewniany dom z wygiętym dachem, stojący w niewiarygodnie zadbanym ogrodzie. Szliśmy oczarowani, spodziewaliśmy się hałaśliwego zatłoczonego nowoczesnego miasta, a tu odkryliśmy wręcz zdumiewający spokój i nastrój.

Domek w Yanace
Zajrzeliśmy do prywatnego ogrodu w Yanace
W Yanace dużo jest warsztatów rzemieślniczych
Taki polski smaczek znaleźliśmy na jednej z ulic

Tu stoi też kolejna piękna i stara świątynia Nezu. Trafiliśmy akurat na końcówkę kwitnienia azalii, z których Nezu jest sławna, więc mogliśmy sobie tylko wyobrażać jak pięknie musi to miejsce wyglądać w momencie gdy wszystkie te krzewy są w pełnym rozkwicie. Tu też spotkaliśmy pierwsze pomarańczowe bramy Tori i kamienne lisy, które potem towarzyszyły nam często w naszej wędrówce. Świątynia ta jest bardzo piękna, a w przeciwieństwie do Senso-Ji można ją oglądać w spokoju, bo nie dociera tu zbyt dużo turystów.

Brama przy światyni Nezu
Świątynia Nezu
Bramy Tori obok Nezu
Azalie przy Nezu
Lis, posłaniec bogów

Następnym naszym celem był park Ueno, który powitał nas kwitnącymi wspaniałymi hortensjami we wszystkich możliwych barwach. Obeszliśmy wielki staw na którym aż gęsto i kolorowo było od śmiesznych rowerów wodnych w kształcie łabędzi, kaczek i flamingów. Podobno obecnie tylko kilka procent Japończyków potrafi pływać, ale poruszanie się na wodzie w takich pojazdach ewidentnie sprawia im radość i jest niezwykle popularne.

Staw w Ueno
Karpie koi w czasie karmienia
Jeszcze niestety wodne lilie nie zakwitły
Ale hortensje kwitły pięknie
Park Ueno
Park Ueno
Park Ueno
Park Ueno

Pogoda była tak piękna, a czasu było tak mało, że niestety muzea znajdujące się w Ueno postanowiliśmy sobie podarować, ale za to trafiliśmy w czasie chodzenia alejkami parku na festiwal spożywczych produktów rzemieślniczych i tu postanowiliśmy spróbować kilku rodzajów daifuku. Możecie nam wierzyć, daifuku jedzone w parku Ueno smakuje bosko!

Pyszne japońskie słodycze daifuku

Wychodząc z Ueno natrafiliśmy na ciekawostkę – życie palaczy w Japonii nie jest łatwe, nie tylko nie można palić w miejscach publicznych, ale nawet na świeżym powietrzu są tylko wydzielone i ogrodzone miejsca dla palaczy. My nie palimy, stąd nam się to bardzo spodobało.

Palarnia w parku

Z Ueno ruszyliśmy w kierunku Akihabary, sławnej z elektroniki, gier, anime i mangi, ale szybko stwierdziliśmy, że to nie nasze klimaty.

Akihabara
Akihabara

Dlatego wskoczyliśmy tu w metro i przejechaliśmy do dzielnicy Ginza. Wyszliśmy ze stacji i poczuliśmy się, jakbyśmy trafili do zupełnie innego świata.

Ulice Ginzy w weekend zmieniane są w deptaki

Futurystyczny model Nissana w salonie w Ginzie
W Ginzie znajdziecie najsławniejsze marki świata

Wysokie i bardzo nowoczesne budynki, sławne nazwy na szyldach, szerokie ulice, które z uwagi na to, że była to sobota zostały zmienione w deptaki. Ciekawe miejsce i zdecydowanie warte zobaczenia. Zrobiliśmy sobie spacer przez tę dzielnicę, ale szliśmy dość szybko, żeby jeszcze rzucić okiem w świetle zachodzącego słońca na ogrody cesarskie. To kolejna piękna zielona enklawa.

Zbliżamy się do Parku Cesarskiego
Japończycy lubią tu odpoczywać
Ogrody Cesarskie w świetle zachodzącego słońca

Tu chwilę odpoczęliśmy podglądając wypoczywające tu japońskie rodziny, po czym poszliśmy w kierunku Stacji Tokio, mijając po drodze kolejkę par młodych czekających na ślubną sesję zdięciową ze stacją w tle. Z jakiegoś powodu to miejsce bije rekordy popularności wśród młodych par.

W oczekiwaniu na sesję ślubną

Budynek stacji wygląda jak pamiątka z czasów kolonialnych, wybudowany z czerwonej cegły, z wieżyczkami, aż trudno uwierzyć, że za ta fasadą kryje się jedna z największych na świecie stacji kolejowych. Tu codziennie przejeżdża ok. 4 000 pociągów, a z dworca korzysta każdego dnia co najmniej pół miliona osób. Dworzec jest tak rozległy i tak skomplikowany, że nawet mieszkańcy Tokio się na nim gubią, ja szykując się do naszego wyjazdu czytałam relację pewnego Australijczyka, który przez 3 godziny usiłował się z niego wydostać, bo próbując przejść pomiędzy peronami zgubił się w gąszczu supermarketów i restauracji. My postanowiliśmy nie ryzykować – weszliśmy do środka tylko na taką odległość, gdzie jeszcze widzieliśmy drogę odwrotu, ale szczerze mówiąc, tłum ludzi, który tam szedł wystarczająco nas zniechęcił i wycofaliśmy się z niego szybko.

Dworzec Tokio
Dworzec Tokio

Już nie mieliśmy sił, żeby odwiedzić statuetkę psa Hachiko, która stoi przy jednym z wejść, zamiast tego znowu wsiedliśmy w metro i pojechaliśmy na sławne przejście Shibuya Scramble Crossing. Nie da się ukryć, jest to przeżycie – być w tych falach ludzi równocześnie usiłujących przejść tę drogę z kilku kierunków, to robi wrażenie. Spróbowaliśmy tego dwa razy, rozglądając się przy tym wokoło, bo przejście otoczone jest budynkami na których zawieszone są ogromne jaskrawe, poruszające się reklamy, przy czym niektóre z nich są trójwymiarowe. Szalone miejsce…

W tłumie czekających na przejście przez ulicę
Shibuya Scramble Crossing
Wszechobecne reklamy

Ale sił starzyło nam już tylko na to, żeby zajść do działu spożywczego najbliższego centrum handlowego i skorzystać z przecen jakie każdego dnia zaczynają się od 18:00. Japończycy uwielbiają jedzenie, ale tylko świeże, dlatego o 18:00 zaczyna się wyprzedaż i za zdumiewająco małe pieniądze można kupić na przykład bento box’y czy inne zestawy pysznego i egzotycznego dla nas jedzenia. Ja kupiłam sobie 10 rolek sushi za… równowartość 8 zł.

Tropimy kolację

Teraz już tylko został nam powrót do hotelu, gdzie padliśmy zaraz do łóżka, zwłaszcza, że następnego dnia czekało nas bardzo wczesne wstawanie, bo mieliśmy wykupione bilety na pierwszy poranny autobus, który miał nas zabrać na naszą wymarzoną japońską prowincję.

Widok z naszego hotelu