Rano obudził nas deszcz. Nie było to w tym nic zaskakującego, druga połowa czerwca to pora deszczowa w Japonii, wiedzieliśmy, że możemy w czasie naszej podróży zmoknąć. Rzuciliśmy okiem na prognozę pogody i znowu okazało się, że nasze szczęście do pogody nas nie opuszcza. Zapowiadały się trzy godziny deszczu, potem miało się tylko chmurzyć, ale już bez opadów. Oczywiście czekanie w hotelu na wypogodzenie to nie dla nas, naciągnęliśmy tylko na siebie płaszcze przeciwdeszczowe i ruszyliśmy w drogę. Fakt, japoński deszcz ma to do siebie, że po momencie jest się doszczętnie mokrym, zanim doszliśmy do rogu ulicy wszystko co wystawało spod płaszcza ociekało wodą, ale co to dla nas! Szybko zjedliśmy śniadanko w 7Eleven, odnaleźliśmy przystanek autobusowy z właściwą literką i ruszyliśmy w kierunku kolejnego miejsca na naszej liście, czyli świątyni Kinkaku-ji (czyli Złoty pawilon).
I musimy przyznać, że to był świetny pomysł. Wczesna godzina i nie do końca idealna pogoda odstraszyły część turystów, dzięki czemu mieliśmy mogliśmy zobaczyć to miejsce bez zalewających je tłumów. W dodatku mamy takie wrażenie, że pewnie to kwestia tej charakterystycznej zieleni japońskiej przyrody, ale w deszczu wszystkie co bardziej zielone zakątki wyglądają tam jeszcze lepiej. Weszliśmy na teren ogrodu otaczającego światynię i po prostu dech nam zaparło z zachwytu.
Pierwotnie Kinkaku-ji była willą, w której na przełomie XIV i XV wieku spędzał swoją emeryturę szogun Ashikaga Yoshimitsu. Zgodnie z jego ostatnią wolą, po jego śmierci w 1408 roku, willa ta została przekształcona w świątynię Zen. Niestety, to co widzimy, to nie oryginalny budynek, lecz replika z 1955 roku, stworzona po tym, jak pewien fanatyczny mnich podpalił świątynię. Co nie zmienia faktu, że świątynia jest oszałamiająco piękna, do tego genialnie wkomponowana w przepiękny ogród, który ją otacza. Dwa jej wyższe piętra są zgodnie z jej nazwą złote, a właściwie pokryte listkami prawdziwego złota. Nie można jej zwiedzać w środku, ale i tak robi ogromne wrażenie.
Nas oczywiście najbardziej zachwycił ogród. Podobno wygląda on nadal tak, jak wyglądał za czasów szoguna Yoshimitsu. Kręte dróżki wiją się wśród zieleni mchów, po drodze mija się malutkie wodospady, strumyki i wysepki. Miejsce jak z przepięknego snu.
Chodziliśmy chyba najwolniej ze wszystkich zwiedzających, żeby się napatrzeć i nazachwycać na zapas, ale wreszcie trzeba było ruszyć dalej, bo czekała na nas wizyta u cesarza.
Właściwie w samym centrum współczesnego Kioto stoi Kyoto Gosho, czyli Pałac Cesarski. I stoi tak od VIII wieku, pierwsze wzmianki o nim są właśnie z tego okresu. Pierwotnie używany był przez cesarza jako czasowa siedziba, żeby od wstąpienia na tron cesarza Kogona w 1331 roku stać się stałą rezydencją cesarską. I taką funkcję miał przez 500 lat, aż do 1869 roku, kiedy stolicę przeniesiono do Tokio.
Nie da się ukryć, to solidny kawał rezydencji, teren na którym stoi to prostokąt o bokach 1 300 m na 700 m, liczący łącznie 11 hektarów powierzchni, otoczonym murem. Jest po czym chodzić. Właściwie mamy tu cały kompleks budynków oraz paradnych bram. Poczynając od specjalnego budynku, w którym odbywały się państwowe ceremonie (Shishinden), mamy dalej specjalną poczekalnię (Shodaibunoma) z pięknymi salami tygrysów i żurawi. Dalej są dwa kolejne budynki, w których również odbywały się rozmaite ceremonie czyli Seiryoden i Kogosho, i wreszcie prywatne kwatery cesarza czyli Otsunegoren. Z ciekawostek – nadal każdy nowy cesarz Japonii wstępuje na tron właśnie tutaj, Gosho nadal jest miejscem koronacji.
Nas oczywiście jak zawsze najbardziej zachwyciły ogrody. Cesarz mógł, gdy chciał, korzystać ze specjalnego ogrodu spacerowego czyli Oikeniwa, albo napawać oczy elegancją ogrodu Gonaitei.
Chyba się nie zdziwicie, jeżeli powiemy, że chodziliśmy po pałacu nucąc: „Cesarz to miał klawe życie…”
Ale to nie był koniec naszych wizyt w wysokich progach. Cesarz właściwie za sąsiada miał rodzinę shoguna Tokugawa, która od 1603 roku mieszkała w zamku Nijo-jo. I to kolejne miejsce, które zdecydowanie warto zobaczyć w Kioto. Znowu mamy tu rozległy teren z kompleksem budynków, przy czym sam Pałac Ninomaru-goten, sławny z kolekcji przepięknych malowideł ściennych (choć są to repliki, malowidła są zbyt cenne, żeby mogły być przechowywane w drewnianym budynku) to tak naprawdę 6 połączonych budynków o 33 pokojach wyłożonych 800 matami tatami. Tu mieliśmy okazję przejść się sławnym korytarzem słowików, gdzie przy każdym kroku podłoga skrzypi tak, żeby przypominała głos słowika, co miało podobno zapewnić ochronę przed nieoczekiwanymi odwiedzinami skrytobójców.
Z żalem wyszliśmy poza jego bramy, ale czas już był, żeby coś zjeść i spróbować jeszcze coś zobaczyć.
Pierwsze co zobaczyliśmy po drugiej stronie ulicy, to taki uroczy obrazek.
Znaleźliśmy knajpkę, w której zjedliśmy obiad i mogliśmy już ruszać dalej.
Choć może właściwszym było by określenie nie „dalej” ale „wyżej”, bo tym razem naszym celem była Fushimi Inari, czyli świątynia u stóp góry Inari, od której na szczyt góry wiodą sławne czerwone bramy Tori.
Zrobił się już wieczór, a to chyba jeden z najlepszych momentów, żeby zobaczyć Fushimi Inari. Nie ma tu wtedy tych straszliwych tłumów, za to wieczorem świątynia jest pięknie oświetlona. Do tego na trasie wśród tori również zawieszono gdzie niegdzie żarówki, przez co droga na szczyt nabiera specyficznej, trochę tajemniczej atmosfery.
Tori zostały ufundowane przez osoby czczące Inari jako patrona rolnictwa ale też i biznesu. Podobno wszystkich podarowanych tori jest ok. 10 000, z czego 800 stoi na zboczach góry Inari tworząc przepiękny korytarz ciągnący się na długości 4 km. Po drodze mija się mniejsze świątynie, posągi, żródełka, aż dociera się do miejsca, z którego można podziwiać wspaniały widok, obejmujący nie tylko Kioto, ale i Osakę.
Z ciekawostek – Japończycy kochają vany, zobaczcie, tu na zdjęciu parkingu są realne proporcje vanów do innych typów samochodów, jakie mają.