I znowu zerwaliśmy się z łóżka w okolicy piątej rano, z planem dnia jasnym, za to całkiem rozbudowanym. Wypiliśmy tylko „strzemienną” kawę w pokoju hotelowym i ruszyliśmy do metra, kierując się na dworzec Ueno. Nasz docelowy przystanek metra był po przeciwnej stronie ulicy niż dworzec, do którego zmierzaliśmy, a to dało nam szansę zobaczenia siedziby Browaru Asahi w pełnej krasie.

Browar Asahi

To chyba najzabawniejsza siedziba browaru na świecie. ten wyższy budynek ma oczywiście nasuwać na myśl kufel piwa z pianą na wierzchu, za to ten niższy przez delikatniejszych nazywany jest zniczem olimpijskim, a przez tych zdecydowanie mniej delikatnych „złota kupką”. W tej chwili piwa się tam już nie produkuje, zostały tam tylko biura, ale nawet bez piwa, warto to zobaczyć.

Ale przed nami był ważniejszy punkt programu, czyli nasze pierwsze spotkanie z shinkansenami. To był poniedziałek, czyli pierwszy dzień, w którym mogliśmy już korzystać z naszego 7- dniowego JR Pass. Na nasz debiut wybraliśmy dworzec Ueno, który jest dużo bardziej przyjazny niż na przykład dworzec Tokio. Udało się nam na niego dotrzeć jeszcze przed początkiem porannego szczytu, wiec spokojnie mogliśmy się rozejrzeć. Shinkanseny mają tu wydzieloną osobną cześć dworca.

Dworzec Ueno

Rozkład jazdy

Zeszliśmy na peron, a tu nagle nadjechał piękny, czyściutki shinkansen. Dla kogoś wychowanego na PKP to jest totalny szok estetyczno-technologiczny.

Pan czekający na swój pociąg

Zwróćcie uwagę na tym zdjęciu z czekającym na swój shinkansen panem, na te linie na posadzce, na których się ustawił. Linia czerwona i zielona, jedna wyznacza miejsce, gdzie kolejka pasażerów czekających na wcześniejszy pociąg ma się ustawiać, a druga – na ten późniejszy. I dokładnie w tym miejscu otworzą się drzwi wagonu shinkansena. Możecie mi wierzyć – z dokładnością co do centymetra. Jeżeli wagon piąty ma stanąć w tym miejscu, dokładnie w tym miejscu stanie.

Nos shinkansena

Kiedy czekaliśmy na nasz pociąg, trafiła się nam okazja zobaczenia jak przez środkowy tor (pomiędzy peronami są na Ueno trzy tory) przelatuje bez zatrzymywania się shinkansen. Zatkało nas z wrażenia po prostu. Zdążyliśmy tylko obrócić się za nim i już go nie było. Musieliśmy mieć bardzo ciekawe miny.

Ale właśnie nadjechał nasz shinkansen o imieniu Yamabiko (czyli Górskie Echo, każdy shinkansem ma własne imię, nie tylko numer) i dumni, bladzi i trochę speszeni do niego wsiedliśmy.

Yamabiko

Yamabiko w środku

Miejsca w wagonie jest masa. My mieliśmy bilety na wagony drugiej klasy, i ta japonska klasa druga o niebo przewyższa naszą pierwszą klasę. Szerokie wygodne fotele, dużo miejsca na bagaż na półkach, czyściutko, a przede wszystkim nawet nie wiedzieliśmy kiedy on ruszył. A potem już tylko nam wszystko migało za oknem. Oczywiście idealnie o czasie dojechaliśmy do miejscowości Utsunomiya, gdzie przesiedliśmy się do lokalnego pociagu JR Nikkon Line. To też było ciekawe przeżycie, bo podróżowały z nami dzieci jadące do szkoły. Wszystkie w mundurkach, co chwilę któreś wyciągało grzebyk i czesało grzywkę. Nas zdumiewała najbardziej cisza panująca w pociągu, bo Japonczycy nie rozmawiają ze sobą w pociągach. Nawet te dzieci, jeżeli ktoś się odzywał, robił to szeptem, żeby nikomu innemu to nie przeszkadzało. Po 40 minutach byliśmy na miejscu i zaczęliśmy zwiedzanie Nikko od… toalety dworcowej. A jak wygląda dworcowa toaleta w Japonii, ano tak:

Dworcowa toaleta w Nikko, z panelem sterowania oczywiście i podgrzewaną deską

Byliśmy jeszcze bez śniadania, więc najpierw kupiliśmy sobie w kasie Nikko Pass (sprzedawane są 2 dniowe passy, ale nawet przy jednym dniu intensywnego zwiedzania jego kupno się opłaca), żeby wygodnie móc się przemieszczać autobusami.

Jak to my, zaczęliśmy zwiedzanie od poszukiwania kawy. Tuż koło dworca była piekarenka, gdzie można było zjeść śniadanie i wypić dobrą kawę. Tu kolejny raz mieliśmy wrażenie, że dobre czasy Japonii skończyły się w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku i to co wtedy stworzono, zostało jak było i nie doczekało się od tego czasu zmiany. Co nie zmienia faktu, że śniadanie było pyszne, a pan właściciel bardzo miły.

Piekarenka w Nikko

Wzmocnieni, wskoczyliśmy do autobusu i ruszyliśmy w kierunku świątyń. Świątynie w Nikko są na liście światowego dziedzictwa UNESCO, postanowiliśmy zobaczyć przynajmniej tę najsławniejszą z nich, czyli Toshogu, poświęconą szogunowi Tokugawa Ieyasu, pierwszemu szogunowi szogunatu Edo (czyli z początku XVII wieku).

Najpierw przywitały nas piękne krzewy azalii.

Azalie w Nikko

A to był tylko początek. Obszar Nikko to park narodowy, i jest to miejsce absolutnie oczarowujące pięknem przyrody i zabytków.

Tu działa nasz Pass

Tak zwana tymczasowa światynia, taki kilkuset-letni tymczas
Ot takie drobne drzewka

Przyspieszyliśmy kroku, żeby zdążyć zwiedzić światynię przed tłumami. Podeszliśmy bliżej i stanęliśmy w zachwycie. Ten niezwykle barwny, majestatyczny i egzotyczny kompleks światynny poruszy każdego. Wielka kamienna brama Tori prowadzi na wzgórze, ma którym usadowiły się kolejne budowle. Z lewej strony stoi piękna pięciokondygnacyjna pagoda, po środku zaś niesamowita brama, cała w rzeżbach. Są tu strażnicy, chińskie lwy, smoki, można godzinami patrzeć i ciągle znajdować nowe elementy.

Tori i pagoda
Brama omote-mon
Strażnik nio
Chiński lew

Po przekroczeniu bramy mijamy wiele budynków, są tu magazyny, w których przetrzymywane są stroje na paradę, stajnia, świątynia, w której udzielane były śluby i chyba najsławniejszy budynek ze słynnymi małpkami Sansaru. Pewnie większość z Was kojarzy te małpki – pierwsza nie słyszy zła, druga nie mówi zła, trzecia zła nie słyszy. Tak powinno wyglądać buddyjskie wychowanie. Ale ten kto nie był w Nikko pewnie nie zdaje sobie sprawy z tego, że ten panel z trzema małpaki to tylko fragment całości. Cały budynek ozdobiony jest panelami obrazującymi cykl życia, wszystko zaczyna się od małpki w ciąży, potem są małpie podrostki patrzące z nadzieją w przyszłość, potem małpki zakochane, całość jest mądra i urocza.

Panele z małpkami

Najsławniejsze małpki

A to nadal tylko początek tego co nas tu czekało. Idąc w prawo traficie na bardzo sławną płaskorzeźbę śpiącego kota.

Śpący kot i wróbel
Brama Yomei – mon

Brama Yomei – mon jest tak piękna, że nawet jej twórcy bali się gniewu bogów za stworzenie czegoś tak doskonałego, dlatego, jeden z paneli po drugiej strony bramy jest odwrócony, żeby nie drażnić bogów. Za bramą jest główna świątynia, którą można zwiedzić, ale nie można tu robić zdjęć, oczywiście zwiedzanie tylko na bosaka. Za świątynią, na szczycie wzgórza, jest jeszcze miejsce pochówku szoguna Tokugawy. Całość oszałamia, zachwyca, można tu spędzić dni i jeszcze mieć co oglądać.

Smoki na bramie

Ale nas ciągnęło do przyrody, bo świątynie choć przepiękne, to jednak nasz entuzjazm po zobaczeniu piątej czy szóstej mocno słabł, dlatego zajrzeliśmy już tylko do tych, które mieliśmy po drodze do przystanku autobusu.

I tu zaczęła się dla nas najpiękniejsza część Nikko. Wielu turystów odwiedza Nikko tylko dla świątyń, tracąc szansę zobaczenia niewiarygodnej przyrody tego miejsca. Nam oprócz zabytków udało się zobaczyć przecudowne Okunikko, w którym się absolutnie zakochaliśmy, ale na chętnych czeka jeszcze Kinugawa i Kawaji z rzekami i gorącymi źródłami, Yunihsikawa z ośrodkiem narciarskim, Imaichi z ogromnymi drzewami. Mamy nadzieję, że uda się nam tu jeszcze wrócić i zobaczyć pozostałe miejsca, bo dla nas, kochających naturę, to prawdziwy raj na ziemi. Ale wracając do naszej wyprawy – autobus zabrał nas niesamowitą, obłędnie krętą drogą (to nie nasze standardowe serpentyny okrążające górę, japońskie serpentyny zakręcają na tym samym zboczu i to pod kątem niemal 170 stopni, odcinki drogi biegną prawie równolegle do siebie, ale coraz wyżej), siedzieliśmy z przodu, blisko kierowcy i na zmianę podziwialiśmy kunszt z jakim pokonywał tą trasę i coraz bardziej niesamowite widoki. Docelowo droga ta wiedzie do jeziora Chuzenji, położonego na wysokości 1 269 m npm, będącego najwyżej położonym jeziorem Japonii. Po drodze zrobiliśmy sobie przystanek przy stacji kolejki górskiej Akechidaira. Wjechaliśmy kolejką na wzgórze i po prostu dech nam zaparło z zachwytu. Przed nami rozpościerał się taki widok.

Widok z górnej stacji kolejki

Zdjęcia tego nie oddają, ale towarzyszył nam huk tego wodospadu w oddali, a do tego, tak odmienne od tego co znamy z naszych lasów, dźwięki japońskiego lasu. I ta majestatyczna góra Nantai, oczywiście będąca tak naprawdę wulkanem. Słońce a to chowało się za chmurami, a to świeciło mocno, co jeszcze podkreślało nierealną atmosferę tego miejsca.

Z trudem oderwaliśmy się od tego widoku, żeby wrócić na dół, ale wiedzieliśmy, że trasa autobusu wiedzie do wodospadu, a to nie lada zachęta. Wodospad nazywa się Kegon, ma 97 metrów wysokości, jest uważany za jeden z trzech najpiękniejszych wodospadów Japonii. Można go podziwiać z górnej platformy widokowej, ale można też kupić bilet, wtedy zjeżdża się windą te 97 metrów i ogląda się go z poziomu do którego ta fala wody spada.

Wodospad Kegon

Zachwyceni, ale już mocno głodni, stwierdziliśmy, że czas skierować się w ku cywilizacji i poszukać źródła jakiegoś obiadu. Ruszyliśmy więc w kierunku jeziora Chuzenji, nad którego brzegiem powstało miasteczko popularne od wieków wśród Japończyków, jako miejsce letniego wypoczynku. Są tu też piękne stare wille, należące kiedyś do ambasady brytyjskiej i włoskiej.

W drodze do cywilizacji
Okunikko
Dom ramenu

Zobaczyliśmy tu taką zachęcającą michę, google translator podpowiedział, że to „dom ramenu”, więc postanowiliśmy tu coś zjeść. I to była chyba najlepsza decyzja w czasie całego naszego pobytu. Lokal prowadzi mocno już starsze małżeństwo, a my dość szybko się nauczyliśmy, ze w takich miejscach jedzenie jest najpyszniejsze. Właściciele co prawda nie mówią po angielsku, ale mają przygotowaną zalaminowaną kartę ze zdjęciami potraw i opisem po angielsku i wystarczy palcem pokazać, które danie chcemy. A to jak nasz starszy pan gotuje, to coś niesamowitego. Tyle warstw smaku, tak niewiarygodnie to było pyszne, że celebrowaliśmy każdą łyżkę i każdy kęs. Zastanawiałam się, jak panu powiedzieć, że aż tak mi to smakowało. Pomyślałam, że jedno angielskie wyrażenie jest tak popularne, że na pewno będzie je znał i faktycznie – udało się: kiedy już zapłaciłam, popatrzyłam na niego i zadeklarowałam z uśmiechem: I love you! Pan aż się rozpromienił, ewidentnie sprawiłam mu tym radość i z szerokim uśmiechem i ukłonami nam bardzo dziękował, a my odkłanialiśmy się w rewanżu i mówiliśmy: domo arigato gozaimas! (to japońskie bardzo Panu dziękuję). I najśmieszniejsze jest to, że ten obłędnie pyszny i sycący obiad kosztował nas łącznie jakieś 60 złotych.

Nasz ramen się gotuje

Najedzeni i uszczęśliwieni postanowiliśmy jakoś spalić te kalorie i nadażyła się ku temu iście japońska okazja – prawie dokładnie przed naszą restauracją była przystań tych zabawnych rowerów wodnych, które widzielismy w parku Ueno. Niewiele myśląc wynajęliśmy sobie jeden na pół godziny i wypłynęliśmy na jezioro. Chuzenji jest cudownie położone, wcale nie takie małe, bo licząc po obwodzie ma 25 km. Nie mogliśmy się napatrzeć na te krajobrazy.

Chuzenji
Nasz rasowy pojazd

Jedyny problem był taki, że rowerek był przystosowany do japońskiej długości nóg, że moich jest trochę więcej, miałam niewąskie problemy z pedałowaniem bez wybijania sobie przy okazji zębów kolanami. Rozbawiliśmy się bardzo, a moja próba wysiadania z naszego pojazdu rozbawiła też i pana, który nam go wynajmował, bo niestety, przy moim wzroście, okazało się, że wyjść z niego mogę wyłącznie na czworakach, wystawiając w górę niewymowną część ciała.

Rzuciliśmy jeszcze raz okiem na tę przepiękną panoramę i powoli zaczęliśmy wracać w kierunku przystanku autobusowego, bo okolica powoli pustoszała. Musicie zwiedzając Japonię być świadomi, że zwłaszcza na peryferiach, ruch zamiera koło 17:00, tylko wielkie metropolie żyją aż do późnnej nocy.

Ciężko było się pożegnać z Nikko, skradło nasze serca na zawsze. Bardzo chcemy jeszcze tam wrócić.

Gdy wracaliśmy pociągiem podmiejskim, mieliśmy ciekawe spotkanie. Wsiadła w pewnym momencie pani z transporterkiem, w którym miała ogromne żuki. Nie wytrzymaliśmy i zapytaliśmy czemu je wiezie, pani łamanym angielskim wytłumaczyła nam, że to jej takie zwierzątka domowe. Rozmawialiśmy tak przez cała drogę, aż do przesiadki do shinkansena.

Zwierzątka domowe

A jeśli ciekawi was jak wyglądają łazienki w shinkansenie, to proszę:

Dotarlismy do Tokio, kiedy było już całkiem ciemno, ale że była to nasza ostatnia noc w Tokio, to choć nogi nas już mocno bolały, poszliśmy na pożegnalny nocny spacer brzegiem rzeki Sumida.

Idziemy z Ueno w kierunku rzeki

Resztką sił doczołgaliśmy się do hotelu i padliśmy zmordowani, ale szczęśliwi.