
Wczesnym rankiem obudziło nas słońce, a nasza ulubiona nowojorsko-centryczna stacja telewizyjna zapowiedziała na ten dzień piękną pogodę. Szybko wyskoczyliśmy z łóżek i wymaszerowaliśmy z hotelu na zalane słońcem ulice. Tu musimy dodać, że oboje z natury jesteśmy „skowronkami”, i w pewnym momencie rozchichotaliśmy się bardzo na widok tablicy informacyjnej wywieszonej przy wjeździe na parking, na której wypisano, że dla „early birds” są promocyjne stawki. Tyle, że te nowojorskie „skowronki” to takie, które przyjeżdżają o 9:30. Dla nas taka godzina to już jest prawie połowa dnia.
Szliśmy przez jeszcze pustawe, skąpane w słońcu ulice, ciesząc się widokami i wyglądając miejsca gdzie można, mimo wczesnej dla autochtonów pory, dostać kawę i coś na śniadanko. Aura zachęcała, dlatego zafundowaliśmy sobie posiłek na świeżym powietrzu w pięknym otoczeniu Bryant Park, tuż obok lśniąco białego gmachu Nowojorskiej Biblioteki Publicznej. Jeszcze do lat 80-tych XX wieku było to miejsce o złej sławie, okupowane przez dealerów narkotykowych, ale wtedy władze miasta zdecydowały, że trzeba przeprowadzić rewitalizację parku. Udało się to tak znakomicie zrobić, że miejsce to stało się prawdziwym magnesem dla każdego, kto choć na chwilę chce pobyć wśród zieleni. Park jest malutki, to bardziej rozrośnięty skwer, ale ma swój nieodparty urok, i jest bardzo popularnym punktem „łapania oddechu”. Regularnie odbywają się tu koncerty, zajęcia z jogi, czy wykłady. Można tu przysiąść na krzesełkach, albo na trawie, są tu urocze staroświeckie kioski, gdzie można kupić kawę i rogalika. Właśnie na takie śniadanie się skusiliśmy, i siedzieliśmy podglądając jak spędzają poranek nowojorczycy i zachwycając się odbijającym się w drapaczach chmur słońcem.

Po chwili ruszyliśmy w drogę, bo plan na ten dzień mieliśmy mocno rozbudowany. Znowu szliśmy okolicami, które już poznaliśmy, ale w słońcu wyglądały one jeszcze ładniej.

Kolejny nasz zaplanowany przystanek, to Rockefeller Center, jako że obiecaliśmy sobie, że tu wrócimy. Tyle razy oglądaliśmy w filmach czy wiadomościach ujęcia z lodowiskiem czy choinką, a dopiero będąc tam, zdaliśmy sobie sprawę z prawdziwej skali tego miejsca. Bo ono jest po prostu malutkie, ot skrawek miejsca pomiędzy budynkami kompleksu. Za to sam kompleks jest ogromny, zajmuje prawie 9 hektarów i składa się z 19 budynków, w tym najwyższego budynku GE, i sławnego Radio City Music Hall.








Tu wypatrzyliśmy też działający przez 24 godziny punkt opieki nad psami. Zapracowani i zabiegani nowojorczycy kochają zwierzaki, ale żeby nie były przez cały dzień same, jeśli nie chcą skorzystać z usług pet-sitterów czy wyprowadzaczy psów, mogą przyprowadzić swoje czworonogi do takiego miejsca, gdzie zawsze ktoś się nimi opiekuje, i do tego mają psie towarzystwo.

Wreszcie dotarliśmy do kolejnego naszego celu. Tym razem postanowiliśmy zobaczyć Manhattan z powietrza. Na brzegu East River, u zbiegu 59 Ulicy i Drugiej Alei jest stacja kolejki linowej łączącej Manhattan i Roosevelt Island. Bilet kosztuje tyle co bilet na metro, ale przyjemność jest nieporównywalnie większa.



Sama wyspa jest niezbyt duża, mierzy niewiele ponad 3 km długości. Kiedyś była miejscem odosobnienia, stały tu więzienia i szpitale zakaźne, obecnie przynależy do Manhattanu i wybudowano na niej dwa osiedla mieszkaniowe i kampus Tech-Cornell, a wzdłuż jej brzegu powstała promenada oferująca najlepszą panoramę na środkowy Manhattan. Widok jest absolutnie obłędny, tu trzeba po prostu dotrzeć i zobaczyć to na własne oczy.







Postanowiliśmy nie wracać stąd kolejką, za to wskoczyliśmy na pokład jednego z kursujących tu promów. I to była najlepsza decyzja naszego pobytu. Od tej pory był to nasz ulubiony środek lokomocji po NYC, w cenie biletu na metro dostawaliśmy tak niewiarygodne widoki, że nie mieliśmy tego dosyć bez względu na ilość wypróbowanych przez nas tras. Oczywiście, prom, choć obiektywnie bardzo szybki, jednak porusza się wolniej niż metro i najpierw trzeba dostać się do miejsca, z którego odpływa, ale możecie nam wierzyć, absolutnie warto z niego korzystać. Prom, który wybraliśmy płynął na Dolny Manhattan, do Financial District, ale najpierw zawijał na przystań na Brooklynie, na przeciwległym brzegu.






Na koniec dopłynęliśmy do przystani na południowym krańcu wyspy czyli na Dolny Manhattan, mijając po drodze miejsce, gdzie równie pracowicie jak pszczoły startowały i lądowały helikoptery, zabierające pasażerów na loty widokowe, albo przywożące pasażerów na i z któregoś z nowojorskich lotnisk. Huk tych helikopterów towarzyszył nam nieustannie podczas pobytu na Dolnym Manhattanie.



Tu widać portową historię tego miejsca, kontrast między tymi zabudowaniami, a tym co stoi tuż za nimi jest ogromny. Przechodzimy pod przęsłem Brooklyn Bridge i wkraczamy do świata finansów wąskimi uliczkami Financial District.






Pokręciliśmy się trochę po okolicy, po czym ruszyliśmy do następnego celu naszej wyprawy tego dnia, czyli do przystani kolejnego promu. Tym razem to był wielki prom i to przewożący pasażerów za darmo. Mimo jego skali i częstego kursowania, chętnych na przejażdżkę jest tam zawsze tłum, bo prom płynąc do Staten Island płynie tuż obok znanej turystycznej atrakcji.




Pokręciliśmy się trochę po Staten Island, zielonej i cichej, ale czas nas gonił, dlatego wróciliśmy na Dolny Manhattan. Tu odnaleźliśmy sławny odlew byka, i przezabawną scenkę rodzajową. Podobno dotknięcie jąder tego byka przynosi powodzenie w finansach, do tego zaszczytu stoi długa kolejka turystów, którzy jakimś cudem nie baczą na to, jak taki proceder wygląda. No trudno, milionerami nie zostaniemy, nie skusiła nas taka poza, pomaszerowaliśmy dalej.


Minęliśmy Narodowe Muzeum Indian Amerykańskich i okrążając koniec wyspy od drugiej strony ruszyliśmy ku Ground Zero.




Miejsce robi ogromne wrażenie i widać, ze pamięć o tych wydarzeniach jest tam bardzo żywa. Mieliśmy się o tym jeszcze przekonać za kilka dni.
Na razie w planie mieliśmy na ten dzień kolejną przygodę – widok z najwyższego budynku USA czyli The One World Trade Center, mierzący 541 m. Kupiliśmy grzecznie bilety i ultraszybka winda zabrała nas w 47 sekund na 102 piętro, na którym jest poziom widokowy. Tu ustawiono nas przed zasłoniętymi ekranami oknami i zaczął się pokaz filmu składającego się z ujęć typowego nowojorskiego życia. Aż wreszcie ekrany się uniosły i zobaczyliśmy po prostu oszałamiającą panoramę miasta. Po tym przeprowadzono nas na schodami na kolejny poziom, skąd mogliśmy do woli zachwycać się 360 stopniowym widokiem, i to nie tylko na Nowy Jork, ale i na sąsiednie stany. Przeżycie jest niesamowite, nie mogliśmy się oderwać od okien. Szybko postanowiliśmy, że zaczekamy aż zajdzie słońce, bo chcieliśmy zobaczyć też nocną panoramę miasta. A że nogi już strasznie nas od maszerowania bolały, była to bardzo dobra decyzja, jako że mogliśmy przy okazji troszkę odpocząć.



Słońce zaczęło zachodzić i widok stał się jeszcze bardziej niesamowity.







Wreszcie z żalem oderwaliśmy się od tych widoków i będąc ciągle pod ich wrażeniem ruszyliśmy w kierunku hotelu. Ale znowu zachciało się nam poeksperymentować, a jako że tak zachwyciła nas podróż promem za dnia, to przecież musieliśmy spróbować jak to będzie popłynąć East River nocą. Poszliśmy na przystań, gdzie przy okazji czekania na prom załapaliśmy się za darmo na bardzo fajny koncert, który odbywał się na dachu restauracji Pier 44, sąsiadującej z portem. Wreszcie przypłynął nasz prom, wskoczyliśmy na jego pokład i trafiliśmy na genialny spektakl, bo Nowy Jork widziany nocą z wody to niewiarygodne widowisko.


Zachwyceni ruszyliśmy z przystani w kierunku naszego hotelu, chłonąc po drodze nocną atmosferę Manhattanu, tak odmienną od dziennego zgiełku i tłumu.


Wreszcie strasznie już zmęczeni dotarliśmy do hotelu i padliśmy snem utrudzonego do granic możliwości wędrowcy.