
Obudziliśmy się o nieprzyzwoicie wczesnej godzinie, wiadomo, jet lag działał, a pewnie i emocje też się do tego przyczyniły. Na zewnątrz dopiero świtało, ale nas już ciągnęło, żeby dać Jabłuszku szansę. Jeszcze rzuciliśmy okiem na lokalne wiadomości w telewizji (nie uwierzylibyście do jakiego stopnia lokalne). Okazało się, że pogoda miała tego dnia być już dużo lepsza, choć jeszcze pochmurna. Złapaliśmy kurtki i wyruszyliśmy na spotkanie z metropolią i pierwszą kawą, z planem ruszenia na północ, w okolice Central Parku.

Pierwsza reakcja na ulicy, to nieustanne zadzieranie głowy, bo tych drapaczy chmur nie daje się ogarnąć. Przy czym najczęściej pomiędzy niewiarygodnie wyrośniętymi, przytulonymi do siebie wieżami gdzieniegdzie stoją sobie wciśnięte malutkie kamienice albo kościółki.


Zanim doszliśmy do dworca Grand Central, mieliśmy już oboje obolałe szyje od prób oglądania wszystkiego. Wreszcie znaleźliśmy otwartą kafejkę, usiedliśmy sobie z naszymi kanapkami i kawą i zaczęliśmy przyglądać się lokalsom wstępującym tu po śniadanie w drodze do pracy. Zaglądał tu pełen przekrój społeczny, widać też było, że większość to stali bywalcy, często nawet nie musieli mówić uwijającym się jak w ukropie pracownikom kafejki, co zamawiają. Panowie w drogich garniturach, panie w garsonkach i sportowych butach, robotnicy, starsze panie w spodniach dresowych i t-shirtach, starsi panowie czytający gazetę nad kawą i bajglem. Rzadko rozmawiający, z poważnymi minami, bez uśmiechu, taki poranny obraz nowojorczyków nam się objawił.
Ruszyliśmy dalej, a skoro byliśmy tuż koło sławnego dworca, trzeba go było zobaczyć w całej bardzo amerykańskiej krasie.


Szybko doszliśmy do wniosku, że przy wjeździe do Wielkiego Jabłka powinny stać wielkie billboardy z napisem: mam pieniądze, mogę wszystko. Tak tu wszystko działa, zwłaszcza architektura. Świetny przykład macie własnie na zdjęciu powyżej – to południowa fasada dworca, gdzie pan Cornelius Vanderbilt, projektując tę budowę, najwyraźniej powiedział sobie: Francuzi mają Łuk Triumfalny, to ja będę miał trzy na szczycie Terminala, a do tego dołożę taką rzeźbę, że wszystko przyćmi. No i mamy dzięki temu „Transportation” czyli bite półtora tysięcy ton rzeźby, gdzie góruje Hermes (jako że to patron podróży), mający po jednej stronie Herkulesa, po drugiej stronie Minerwę, za sobą wzlatującego amerykańskiego orła, a u stóp zegar wykonany przez mistrza Tiffany’ego. Można??? Jak się ma pieniądze, można wszystko!!!
Przekroczyliśmy próg Terminala i musimy przyznać, to co zobaczyliśmy zrobiło na nas wrażenie. Główny hall czyli Main Concourse jest ogromny. To największe tego typu pomieszczenie w USA, a sam dworzec jest największym dworcem na świecie pod względem ilości doprowadzonych tu torów (44) i z większą ilością przewijających się tu dziennie pasażerów niż lotnisko JFK. W centrum hali stoi zegar wykonany z opalu, którego wartość to jakieś bagatela 20 milionów dolarów. Sklepienie ozdobione jest gwiazdozbiorami, tyle, że jeśli ktoś choć troszkę zna się na astronomii, to zauważy, że to lustrzane odbicie, tak jakoś panu artyście wyszło.


Pokręciliśmy się trochę po terminalu, pozaglądaliśmy w jego czasami przedziwne zakątki, wreszcie ruszyliśmy dalej, mijając stojący tuż obok sławny budynek Chrysler’a. To właśnie on ze wszystkich tamtejszych drapaczy chmur zrobił na nas najwieksze wrażenie, ma tak piękną czystą formę, i słońce tak genialnie gra na jego iglicy, że nic tego nie było w stanie pobić, a konkurencję ma tam przecież przeogromną. Byliśmy tak ciekawi jego wnętrza, że postanowiliśmy zrobić z siebie głupiutkich turystów z Europy – wiedząc doskonale, że to biurowiec, którego zwiedzać nie wolno, władowaliśmy się w obrotowe drzwi, co pozwoliło nam chociaż na sekundę rzucić okiem na wystrój hallu, zanim nas ochroniarze pogonili. A warto było, chociaż oczywiście na zdjęcie nie było szans.


Ruszyliśmy dalej, po drodze zachwycając się absolutnie obłędnymi amerykańskimi ciężarówkami – błyszczące chromy, wściekłe kolory, rury wydechowe jak trąba słonia, gigantyczna skala i te potworne dźwieki, które wydawały, nie dało się im oprzeć.

Kręciliśmy się po okolicy oglądając lokalne dziwa: a to wieżowiec z parkiem w głównym hallu, a to wieżowce z cegły udające zamki z okresu Tudorów albo i jeszcze wcześniejsze, do tego z tymi charakterystycznymi ogromnymi zbiornikami na dachach. Szliśmy tak, aż doszliśmy do brzegu East River i siedziby ONZ.





Szliśmy tak chłonąc to miasto, i z każdym krokiem robiło się nam tak jakoś lepiej i ciekawiej. W pewnej chwili zatrzymał nas szukający jakiegoś adresu pan, i już po chwili padło sakramentalne pytanie: a skąd jesteście? To chyba najczęściej słyszane przez nas zdanie w czasie całego naszego pobytu. I oczywiście zaraz się okazało, że babcia tego pana pochodzi z Kresów. Chyba dopiero po kwadransie udało się nam wyrwać z objęć tego prawie-krajana, tuż przed tym, zanim zagadał nas na śmierć.


To co widzicie na zdjęciu powyżej, to nie jakieś zapadłe przedmieście, to sam środek Manhattan’u, tuż obok słynnej 5 Alei. Tam normą są strumienie pary, buchające przez tandetne, z reguły krzywo osadzone, biało-pomarańczowe kominy. To tymczasowe ujścia pary, która od XIX wieku biegnie podziemnymi systemami grzewczymi, ogrzewając tu domy. Jeżeli akurat w tej okolicy prowadzone są prace remontowe tej sieci, a to z racji jej wieku dzieje się często, to dla bezpieczeństwa para odprowadzana jest właśnie w ten sposób, jako że uchodząc z wysokiego komina nie zasłania widoku kierowcom, nie ma też zagrożenia poparzenia przechodniów. I drugi charakterystyczny element, to rusztowania. Obowiązuje tu Local Law 11, czyli przepis zobowiązujący właścicieli budynków, które mają wysokość przekraczającą 6 pięter, do przeprowadzenia inspekcji elewacji co 5 lat. Jeżeli cokolwiek zostanie wykryte, natychmiast stawia się rusztowanie zabezpieczające przechodniów i stoi ono tak długo, aż przeprowadzony zostanie remont, a mało kto jest na to chętny. Pisząc to, sprawdziłam ile obecnie rusztowań stoi w NYC: ponad 8 400. Są wszędzie, cały czas trzeba się przedzierać pod nimi w tłumie przechodniów usiłujących zmieścić się pomiędzy ich barierkami, nawet w teoretycznie najbardzie reprezentacyjnych miejscach miasta, wliczając w to na przykład sławny hotel Waldorf Astoria.
Nieustannie dziwiąc się wszystkiemu co widzieliśmy, dotarliśmy do Katedry Św. Patryka. Pchęliśmy ogromne wykonane z brązu drzwi i otoczyła nas jasność. Wnętrze jest strzeliste jak na neogotyk przystało, olśniewająco jasne, z pięknym ołtarzem pod złotym baldachimem.

Zastanawialiśmy się, czy pan John D. Rockefeller Jr. troszkę przez złośliwość postawił pomnik Atlasa dokładnie przez katedrą, bo przekaz trzeba przyznać jest nie tylko dość jasny ale i dosadny.


Do Rockefeller Center postanowiliśmy jeszcze wrócić, ale na razie uznaliśmy, że musimy troszkę odpocząć od zgiełku miasta i ruszyliśmy przez 5 Aleję do Central Parku mijając sklepy Tiffanie’go, Armani’ego, Cartier’a, ale i Microsoft’u i Apple, i wiele wiele więcej.




Central Park to oaza zieleni i spokoju w tym wiecznie ryczącym mieście. Tu jazgot i harmider ulicy dociera już tylko jako szmer, po trawnikach biegają wiewiórki i ptaki, można przysiąść na ławce albo na trawie, popłynąć łódką, albo wybrać się na koncert na Great Lawn, czyli rozległym trawniku w sercu parku. Przy Strawberry Fields przy mozaice upamiętniającej Johna Lennona (tuż obok, ale poza parkiem stoi Dakota House, czyli kamienica w której mieszkał i przed którą został zastrzelony) można posłuchać jego naśladowców (nam trafił się akurat mocno nieutalentowany i szybko zwiewaliśmy od niego). Za to w arkadach Bethesda udało się nam natrafić na piękny występ gitarzysty klasycznego, który przyjechał tam na rowerze, rozstawił stołeczek, przykrył go czerwonym aksamitem, usiadł z gitarą w dłoni i oczarował nas swoją muzyką.







Tu zobaczyliśmy profesjonalnych nowojorskich wyprowadzaczy psów.


Aż żal było nam wychodzić z parku, ale tyle jeszcze na nas czekało. Przeszliśmy koło MET Museum, mówiąc sobie, że jeżeli pogorszy się pogoda, to wrócimy tu na zwiedzanie i podreptaliśmy zobaczyć sławny i charakterystyczny budynek Guggenheim Museum.



Stąd zawędrowaliśmy do znacznie cichszego i spokojniejszego miejsca jak na NYC, czyli do dzielnicy Morningside Hights. Wśród zieleni, urokliwych uliczkek stoi tu katedra St John the Divine czyli Św. Jana Bożego, której budowę rozpoczęto pod koniec XIX wieku od wysłania 4 najlepszych architektów do Europy, aby obejrzeli sobie najpiękniejsze katedry starego kontynentu, po to, by ich dzieło cechowało wszystko to, co w nich najlepsze. Wzięli się za to tak solidnie, że jest to jedna z 4 największych takich budowli na świecie, za to do tej pory nie ukończona. Wielkość powala, to trzeba przyznać, za to wystrój to coś mocno nie z tego świata. Wokół głównej nawy pełno jest kapliczek poświęconych większości nacji, z których pochodzili osadnicy budujący Nowy Jork, nas najbardziej rozbawiły jednak dekoracje głównej nawy, za to zasmucił posąg, na który natknęliśmy się w jednym z krużganków.





Nie myślcie, że już się tu poddaliśmy, ależ skąd. Pomaszerowaliśmy sobie stąd do kampusu Columbia University. Hmm… gdyby tak tylko człowiek był młodszy – patrzyliśmy z zazdrością na tamtejszych studentów, bo studiować tutaj, to by było coś.



Tuż za kampusem natknęliśmy się jeszcze na ciekawe kościoły, ale wejść się do nich nie dało, ruszyliśmy więc przed siebie, szukając miejsca, gdzie dałoby się zjeść jakiś obiad.


Znaleźliśmy malutką pizzerię wyraźnie lubianą przez lokalsów, i zrobiliśmy sobie w niej przerwę obiadową. Pojedliśmy, chwilę odsapnęliśmy, żeby tym razem ruszyć do serca Harlemu, bo chcieliśmy stanąć przed Apollo Theatre, miejsca gdzie zaczynali karierę: Ella Fitzgerald, Stevie Wonder, Michael Jackson, James Brown, Lauryn Hill, Aretha Franklin i wielu innych. Ależ to miłe uczucie móc stanąc w takim miejscu, możecie nam wierzyć.

To tylko zaostrzyło nasz apetyt. Wskoczyliśmy do metra, żeby przeskoczyć do następnego miejsca naszych marzeń, czyli dzielnicy klubów muzycznych Greenwich Village. Choć najpierw musieliśmy stoczyć bój z automatem do sprzedaży biletów na metro, który zaparł się i nie chciał przyjąć od nas odliczonego 1 dolarowego banknotu, reszty wydać nie potrafił, to na wypadek, gdybyśmy chcieli dać mu większy nominał, a karty też nie chciał. Wreszcie pani pracująca na tej stacji, widząc nasze zmagania podeszła do nas, sprawdziła, że faktycznie piekielna maszyna się zbuntowała, machnęła ręką, otworzyła bramkę i kazała nam wskakiwać do metra tylko z jednym biletem. I tak z przygodami dotarliśmy do Greenwich Village.
Wszyscy wielcy muzycy chodzili tymi uliczkami. A jaka to frajda dla takich jak my wielbicieli jazzu przekroczyć próg legendarnego Blue Note. No dobrze, przyznamy się – przekroczyliśmy ten próg dwukrotnie w odstępie minuty, bo tylko zajrzeliśmy do środka, niestety trochę cena biletów przekraczała nasz budżet. Ale mieliśmy w planie wspaniałe pocieszenie, bo właśnie zbliżała się godzina koncertu w Tawernie Artura, jednym z najstarszych klubów w Greenwich Village. I tam właśnie podreptaliśmy, dumnie zajęliśmy miejsca, u uroczego barmana z którym chwilę pogawędziliśmy, kupiliśmy sobie po piwie i z wypiekami na twarzach czekaliśmy na nasz pierwszy nowojorski koncert.




Było pięknie, aż żal było, że sety są dość krótkie, z reguły 45 minutowe. Rozanieleni wyszliśmy z klubu, gdzie noc już zapadła. I nagle zobaczyliśmy poruszający widok, dwa słupy światła bijące w niebo znad południowego Manhattanu i ginące w chmurach.

I tak diabli wzięli nasze głębokie postanowienie, że wracamy do hotelu. Ruszyliśmy na piechotę w kierunku światła, aż doszliśmy do Ground Zero. Nocą to miejsce robi ogromne wrażenie, chyba jeszcze większe niż za dnia. Budynek One World Trade Center odbija się w fasadzie sąsiedniego drapacza chmur, sprawiając wrażenie jakby jego bliźniaczka stała obok, jak kiedyś tamte wieże. Dopiero będąc tam doszło do nas, jak niewiele brakowało, żeby ta katastrofa pochłonęła jeszcze więcej ofiar. Przy tak gęstej zabudowie, to cud, że nie runął żaden z sąsiednich budynków.

Szliśmy tam mijając ścianę pamięci poświęconą strażakom, którzy oddali życie w tej katastrofie, szliśmy obok ciemnej odchłani w jaką nocą zmienia się Ground Zero Memorial, a wokół jarzyły się tysiącami świateł okna drapaczy chmur Business District. Wreszcie weszliśmy do Oculusa, przedziwnej białej konstrukcji, w której umieszczone jest centrum komunikacyjne, wskoczyliśmy do metra, którym wróciliśmy do naszego hotelu, gdzie padliśmy ze zmęczenia.

