
Nasza gospodyni Suhaila była jak zawsze niezawodna: tak wszystko zorganizowała, że rano, po pożegnaniu, wskoczyliśmy tylko do łodzi, która zabrała nas do Kuala Besut Jetty, a tu już czekała na nas pani, która zaprowadziła nas do czekającego na nas busika. I tak ruszyliśmy w podróż do Cameron Highlands.

Droga jest bardzo długa, ale zupełnie nie żałowaliśmy, że tym razem zdecydowaliśmy się na transport samochodowy a nie samolot. Krajobrazy, które po drodze widzieliśmy, były po prostu niesamowite i te 6 godzin jazdy minęło nam szybko.






Malezyjczycy do perfekcji wypracowali system przewożenia ludzi mniej lub bardziej publicznym transportem. Te trasę pokonaliśmy dwoma busikami, a kierowcy zmienili się trzy razy. Każdy z kierowców jechał z nami do pewnego punktu, w którym czekał busik jadący w przeciwnym kierunku. Tu kierowcy się zamieniali, dzięki czemu jechali stale po dobrze znanych sobie trasach. Na ostatnim z przystanków zmieniliśmy busik, bo nasz jechał do parku narodowego Taman Negara, a my przeskoczyliśmy do innego, który zabrał nas do Tanah Rata. Jechaliśmy pełni podziwu, bo wyrwanie dżungli fragmentu terenu na drogę i utrzymywanie go w dobrym stanie musi być nadludzkim wysiłkiem, zwłaszcza, że to teren górski, Cameron Highlands położone jest na wysokości 5 tysięcy m n.p.m i otoczone jest górami, z których najwyższy szczyt czyli Brinchang ma 2 031 m, czyli nie są to malutkie górki.

Tanah Rata, jedno z trzech miast Cameron Highlands to w rzeczywistości malutka mieścinka, właściwie to dwie niezbyt długie ulice. Szybko odnaleźliśmy nasz hotel, zostawiliśmy plecaki i poszliśmy zbadać teren. Pierwsze odczucie: zupełnie inny klimat, do tego stopnia, że wieczorem musieliśmy przeprosić się z naszymi kurtkami, bo zrobiło się wręcz chłodno. Samo miasteczko jest przede wszystkim bazą wypadową, niewiele jest w nim do obejrzenia, ale na szczęście jest tam gdzie dobrze zjeść. My nasz obiadek zjedliśmy u sympatycznych Hindusów, którzy zaserwowali nam dania podane na liściu bananowca zamiast na talerzu.

Zebrały się chmury i zapadał już wieczór, dlatego wróciliśmy do naszego hotelu, i chwilę jeszcze tylko posiedzieliśmy w hotelowym ogrodzie z kubkami pysznej lokalnej herbaty.

Rano poderwaliśmy się wcześnie, bo czekała nas specjalna atrakcja. Chcieliśmy koniecznie zobaczyć Mossy Forest, a obecne przepisy pozwalają tylko na zwiedzanie tego lasu w obecności licencjonowanego przewodnika, dlatego zdecydowaliśmy się wykupić całodzienną wycieczkę Land Roverem po największych atrakcjach okolicy. Firm oferujących takie wypady jest tu masa, ale udało się nam trafić na świetnego przewodnika, absolutnego pasjonata przyrody, człowieka o ogromnej wiedzy i doświadczeniu, włącznie z trzema miesiącami spędzonymi na survivalu w dżungli, a do tego z fajnym poczuciem humoru i znakomitego gawędziarza.

Dodatkową frajdą była jazda tym autkiem, piękny oldschoolowy model, idealnie utrzymany, mamy co wspominać.

Trasa zwiedzania zaczęła się od Mossy Forest, cudownego miejsca poza czasem. Nasz przewodnik mówił nam, że to niestety ostatni taki las nie tylko w Malezji, ale i tej części Azji, bo zmiany klimatyczne robią swoje. A miejsce jest absolutnie magiczne. Nie udawało się nam w pełni uchwycić tej atmosfery na zdjęciach, pewnie o późniejszej porze dnia wyszłyby one lepiej, bo poranne światło było zbyt ostre, ale możecie nam wierzyć, to miejsce oczarowuje całkowicie. Przyjechaliśmy jako jedna z pierwszych grup, przez co las mieliśmy prawie tylko dla siebie i to połączenie ciszy, tej odwiecznej zieleni i spokoju urzekło nas absolutnie. W dodatku nasz przewodnik przystawał przy kolejnych roślinach, tłumacząc nam do czego mogą służyć, zrobił nam też przyspieczony kurs przetrwania w dżungli, pokazując, które rośliny mogą uratować życie, a które to życie odebrać, włączając wskazanie nam takiej, która zrobi to nie pozostawiając żadnego śladu.





Z żalem opuściliśmy ten magiczny las, ale czekała na nas nie mniej piękna następna atrakcja Cameron Highlands, czyli plantacje herbaty. Połączenie gór i tej niewiarygodnej zielenie krzewów herbacianych może zawrócić w głowie.



Qumah, nasz przewodnik wychował się tutaj, jego rodzice pracowali na farmie BOH, opowiedział nam dzięki temu jak wyglądało życie robotników na plantacji, i jak wyglądało jego dzieciństwo. Plantacja założona została przez szkocką rodzinę Russell w 1929 roku i choć obecnie uprawa herbaty jest już zmechanizowana, miejsce nadal jest jak najbardziej warte odwiedzenia. Pawilon, w którym można napić się herbaty jest przepięknie położony na zboczu wzgórza, jest tu też sklep firmowy i wystawa poświęcona historii plantacji i produkcji herbaty.




Stąd pojechaliśmy do jednej z wielu w tym rejonie plantacji truskawek. Truskawki obok herbaty są jednym z głównych towarów, z których słynie region Cameron Highlands, przy czym nie hoduje się ich tu na zagonach, a w systemach doniczek pod osłonami.

Kolejny nasz przystanek to lokalny ogród botaniczny. Tu, nam wielbicielom przyrody, bardzo się podobało – zachwyciły nas niesamowite kolory i wielkość czasami znanych nam roślin, które u nas walcza o przetrwanie w doniczkach, a tu osiagają bez problemu często monstrualne wymiary.






Kolejny przystanek to farma motyli. Tu szczerze mówiąc mieliśmy obiekcje, bo jednak żadna forma więzienia żywych stworzeń do nas nie przemawia, ale na szczęście motyle latały swobodnie z całkiem sporym pomieszczeniu zapełnionym roślinnością.




Ostatnim przystankiem była piękna buddyjska świątynia.




Tu pożegnaliśmy naszego przewodnika i na koniec dnia poszliśmy jeszcze na ostatni wieczorny spacer po Tanah Rata.



I tak skończył się nasz pobyt w Cameron Highlands, pięknym zielonym miejscu, gdzie wreszcie można choć trochę odpocząć od upału.