Tym razem nie mieliśmy żadnego problemu ze sprawnym dostaniem się na lotnisko, bo nocowaliśmy w hotelu stojącym bezpośrednio przy terminalu. Rano tylko złapaliśmy bagaże i stawiliśmy się na lot Batik Air. Znowu wystarczyła godzina i już lądowaliśmy w Kota Bharu na przeciwległym wybrzeżu Malezji. Złapaliśmy szybko Grab’a i ruszyliśmy do Kuala Besut Jetty, przystani z której odpływają łodzie na wyspy Perhentian. Miły pan kierowca podwiózł nas bezpośrednio pod drzwi biura, w którym kupiliśmy bilety na łódź. Tu musicie wiedzieć, że Malezyjczycy całkiem sprawnie ograniczają liczbę turystów podróżujących na te wyspy. To teren wodnego parku narodowego, dlatego oprócz opłaty za przejazd łodzią trzeba też kupić bilet do parku i jeszcze zapłacić podatek, a ceny na wyspach są wyższe niż na kontynencie. W efekcie odsiewane są te osoby, które szukają wyłącznie taniego wypoczynku.

Czekamy na naszą łódź

Chwilę poczekaliśmy, aż pojawią się wszyscy pasażerowie, czyli 10 osób, po czym podpłynęła nasza łódź, załoga wypytała nas tylko do którego hotelu jedziemy, po czym wrzuciła nasze bagaże na środek pokładu, my rozsiedliśmy się na ławeczkach, pięknie poubierani w kamizelki ratunkowe i ruszyliśmy. Musimy przyznać, że panowie nie cackają się z pasażerami – zasuwają po falach ile mocy w silniku, co druga fala robiła nam porządny prysznic, a jak ktoś ma słaby żołądek, to długo będzie taką podróż pamiętał.

Wszyscy na pokład
Obok nas płynęło zaopatrzenie targu
Prujemy po falach do celu

Nasza łódź najpierw zawijała do przystani na Pulau Kecil czyli mniejszej z wysp, a na koniec dopłynęła do naszego celu czyli Pulau Besar – tej większej. Tu bez trudu znaleźliśmy nasz hotel, bo tu po prostu wszyscy się dokonale znają, wystarczyło powiedzieć, że my do Suhaili i od razu pokazali nam drogę. Przy czym określenie hotel na Perhentianach jest mocno górnolotne, tu nie ma wielkich ośrodków wypoczynkowych czy luksusowych hoteli. To w najlepszym przypadku prosty pensjonat na maksymalnie 10 pokoi, albo grupka kilku chatek w typie bungalow ustawionych tuż przy plaży. I to było dokładnie to, co się nam marzyło. Nasza gospodyni Suhaila okazała się przemiłą osobą, która przez cały pobyt nam po prostu matkowała, tak była troskliwa. Od razu przywitała nas kawałkiem świeżego domowego ciasta, a nasz pokój już na nas czekał, mimo wczesnej pory.

Pierwsze z lewej to okna naszego pokoju
A taki mieliśmy z niego widok

Oczywiście zaraz wskoczyliśmy do morza. Woda była bardzo ciepła, pełna różnych ryb i raf koralowych. Niestety, coraz wyższa temperatura wody zrobiła swoje, rafy mocno już ucierpiały, już nie są tak obłędnie kolorowe, ale nadal robią wrażenie ich niesamowite kształty. Wytaplaliśmy się za wszystkie czasy, po czym ruszyliśmy sprawdzić jak wyglądają inne miejsca na naszej wyspie. Pulau Besar ma opinię tej spokojniejszej, na Pulau Kecil są dwie plaże, na których toczy się nocne życie, choć z tego co widzieliśmy też nie przesadnie. My chcieliśmy ciszy, spokoju, morza i natury, dlatego nasza miejscówka była idealna i już pierwszego dnia żałowaliśmy, że mogliśmy spędzić tam tylko 3 pełne dni.

Puste plaże na Pulau Besar
Zatłoczona knajpeczka, w której najczęściej się stołowaliśmy

Pierwszy obiadek na wyspie

Rankami i wieczorami bardzo lubiliśmy zaglądać do barku Suhaili, która serwowała przepyszną kawę, a do tego obłędne soki ze świeżego mango, naleśniki z czekoladą, czy jajecznicę z tostami.

Suhaila była uniwersalna – oprócz karmienia i nocowania wzięła nasze rzeczy do prania, w sklepiku przez nią prowadzonym uzupełnialiśmy zapasy, u niej zaklepywaliśmy sobie taksówki wodne na drugą wyspę, ona podpowiadała nam szlaki wędrówek i to u niej załatwiliśmy sobie przygodę następnego dnia, czyli pięcio-godzinną wyprawę na snorkeling. Rano tylko musieliśmy stawić się na pomoście, łodź już na nas czekała, razem z maskami do snorkelingu. Była nas ósemka chętnych i znowu nie obyło się bez prucia przez fale, zabawę mieliśmy przednią. Troszkę gorzej jednak to zniósł jeden z naszych towarzyszy, bo biedny skutecznie dokarmiał rybki, co kompletnie nie poruszyło naszego sternika.

Pierwszy spot do nurkowania czyli Wyspa Świątyni

Tu ryb było znacznie więcej niż przy naszej wyspie, prześliczne były i do tego bardzo towarzyskie.

Przy drugim postoju na nurkowanie a w pewnym momencie zobaczyliśmy płynącego przed nami rekina… A właściwie rekiniątko, bo na szczęście w tym rejonie występują głównie baby sharks, czyli małe ich odmiany, przez co niegroźne dla nurkujących. Ale i tak rekinek zrobił na nas spore wrażenie.

Terytorium rekina
Wyspa Riwa
Nemo spot, faktycznie rybek Nemo było tam pełno

W pewnej chwili zobaczyliśmy płynącego na powierzchni wielkiego żółwia, który niestety szybko zanurkował na nasz widok.

Bawiliśmy się świetnie, wreszcie zmęczeni, ze spalonymi plecami przez azjatyckie słońce, a do tego głodni wróciliśmy na naszą wyspę. Ale nie myślcie, że to nam wystarczyło. Zjedliśmy tylko szybko obiad i poszliśmy do Suhaili po instrukcje, jak przejść dżunglą do drugiej części wyspy. Suhaila zdecydowanie nie podzielała naszej fascynacji dżunglą – wszyscy mieszkańcy Perhentian są typowymi ludźmi morza, oni nie chodzą, tylko wszędzie płyną, o czym wielokrotnie się przekonaliśmy – ale podpowiedziała nam jak odnaleźć szlak, tylko ostrzegła nas, żebyśmy wrócili najpóźniej do 17:00.

Na szlaku trzeba się było chwilami posiłkować linami
Coś się tam tłukło i szurało…
Plaża po drugiej stronie dżungli

Kolejny dzień postanowiliśmy spędzić na Pulau Kecil, rano taksówka wodna nas tam zabrała i pierwsze co zobaczyliśmy, to lokalną odmianę IKEA.

Ruszyliśmy brzegiem morza
To prawdziwa metropolia na Kecil, jest tu nawet szkoła

Wcale nie było łatwo odnaleźć szlak, bo kolejny raz potwierdziło się, że mieszkańcy to wodniacy i po lądzie nie chodzą. Pytaliśmy kilka osób zanim wreszcie znalazła się pani, która wiedziała którędy biegnie szlak.

Dżungla na Pulau Kecil

Spotkaliśmy kolegę

Spoceni i zziajani doszliśmy do ślicznie położonego malutkiego ośrodka, gdzie postanowiliśmy zatrzymać się na obiad.

Z ciekawostek: w Malezji używa się łyżki jak noża, a trawkę cytrynową z tego dania kucharz zerwał przy nas z grządki
Gospodarze
Nie tylko my jedliśmy obiad
Tu jedliśmy nasz obiadek
Ten obywatel też wędrował
Ruszyliśmy dalej dżunglą
Ktoś nas podglądał

Oczywiście ugotowaliśmy się w czasie tego spaceru kompletnie, lało się z nas po prostu, wypiliśmy hektolitry wody po drodze, mimo tego, że na kolejnych mijanych plażach kupowaliśmy sobie nasz ukochany sok z mango. Ale warto było, widoki były po prostu bajkowe, tak właśnie wyobrażaliśmy sobie rajskie wyspy. Usiłowaliśmy się pocieszać tym, że w okresie pory deszczowej nie jest tam tak cudownie. Do tego stopnia, że nie ma dostępu do wysp, nie kursują łodzie, a hotele są pozamykane. Ale i tak poświęcilibyśmy się…

Bardzo, bardzo trudno było się nam pożegnać z tym miejscem. Ale że niezawodna Suhaila załatwiła nam na naszą prośbę transport na kolejny etap naszej podróży, następnego dnia trzeba było wracać na stały ląd.

Tak nas żegnały Perhentiany